Podróże Weroniki - pamiętnik z początku XXI wiekublog rowerowy

avatar erdeka
okolice Czerwińska

Informacje

baton rowerowy bikestats.pl

Znajomi

wszyscy znajomi(35)

Moje rowery

Zielony 31509 km
Czerwony 17565 km
Czarny 12598 km
Unibike 23955 km
Agat
Delta 6046 km
Reksio
Veturilo 69 km

Szukaj

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy erdeka.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

2013 Górny Śląsk

Dystans całkowity:502.00 km (w terenie 1.40 km; 0.28%)
Czas w ruchu:26:40
Średnia prędkość:18.82 km/h
Maksymalna prędkość:62.20 km/h
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:167.33 km i 8h 53m
Więcej statystyk

Radlin III - Po Maratonie

Niedziela, 23 czerwca 2013 | dodano: 26.06.2013Kategoria Samotnie, Wyprawy po Polsce, Gminy, Z Księgowym, 2013 Górny Śląsk, Z rodziną

2013.06.21 - 23 IV Maraton w Radlinie - cała trasa


Po powrocie około godzinę trwało oporządzanie się. Udało się znaleźć przytulny kącik koło okna i zasnąć. Sen to był lekki, często przerywany. Ostatecznie udało mi się odpowiednio odpocząć. Pobudka już po powrocie Księgowego - dokonał życiówki, zdobył kilka gmin.

Po jakimś czasie spacer na zewnątrz. Zachciało mi się usiąść przed wejściem, trochę podjeść, wypić herbatę, trochę pogadać. Na koniec odkleić plaster z palucha i prowizoryczne oczyścić go z ropy (pamiątka z powrotu ze zlotu w maju. Wyjątkowo brzydko się goiło, a w czasie maratonu czasami przeszkadzało. Szczęściem większość paskudztwa zeszła jeszcze przed maratonem, bo w stanie początkowym, możliwe że nie dałoby rady wystartować)

Potem kurs do sali, gdzie kilka minut później nastąpiło wręczenie nagród. Nagrody zostały przekazane na ręce Djt. i Eran. Jazda z pucharkiem w ręku, byłaby czymś masakrującym na trasie, jaka została przez mnie później obrana. Dzięki wielkie.


Radlin. Główne wejście MOSiRu od wewnątrz. (po maratonie wypadło mi drzemać przy południowym oknie widocznym na zdjęciu). Widok mniej więcej ku W


Radlin. Hala sportowa w MOSiR.


Radlin. MOSiR. Pucharki przed rozdaniem

Podsumowując maraton. Trasa mi się podobała, ale nieco zaskoczyła. Nie zdarzyło mi się nigdy wcześniej być w tym rejonie. Prawdę powiedziawszy, wydawało mi się, że rzeźba terenu niewiele będzie się różnić od tej, jaka została napotkana w czasie Brevetu 600 na Mazurach. Trochę mi się pomyliło. W związku z tym oraz z moim stanem psychofizycznym tego dnia, zamiast zakładanych 450km można było dobić co najwyżej do 380 w ciągu 24h. Nic by to jednak nie zmieniło, więc zostało tylko tyle ile udało mi się osiągnąć.

Niestety na metę dotarliśmy 2h po czasie, więc nie zmieściliśmy się w limicie 300km w 16h. Przerzucono nas do kategorii 150km w 8h. Dobre i to. Co do organizacji samego maratonu, to oceniam na plus. Jedyne co mi nie pasowało to, ów wspomniany brak bananów w Głubczycach oraz zimna herbata w nocy w Rudej. Tak więc wielkie dzięki za organizację i przygotowanie tego Maratonu.

POWRÓT
Po przekazaniu nagród i krótkiej rozmowie kurs w kierunku Jejkowic. W czasie jazdy przechodziła nad tymi okolicami chmura z rzadkim deszczem. Nie udało się nawet zmoknąć. Przejazd przez Jejkowice i wjazd do Rybnika od zachodu. Bez mapy trochę to trwało, nim naszła mnie pewność, którędy dotrę do Gliwic. Jazda krajówką nieco mnie wymęczyła. Było odrobinę zbyt gorąco, ale chłodniej niż w czasie maratonu. No i przeszkadzały liczne podjazdy.


Rybnik. Energetyków. W tle PGE Energia Cieplna. Widok ku N

Z krajówki skręt na Wilczę, w kierunku Knurowa. O jedno skrzyżowanie za wcześnie, ale dzięki temu mijało się stary pałacyk oraz drewniany kościół. Uderzyło mnie, że był to chyba dzień zbierania śmieci, gdyż żółtych i niebieskich toreb, było pod każdym domem mnóstwo. Za Knurowem krótka przerwę pod autostradą. Niedługo potem wizyta w sklepie, gdyż skończyło mi się picie. Był apetyt na tamtejszy hotdog.


Wilcza. Kościół pw. św. Mikołaja. Widok ku SE


Knurów. DW 921. Widok ku NEE


Knurów. A1 w pobliżu DW 921. Staw Moczury. Widok ku N

Po kilku godzinach udało się zaliczyć Zabrze oraz Gliwice. Przez oba miasta mi się dłużyło. Z ciekawostek, udało się zaobserwować paskudny bruk koło stadionu oraz dwa interesujące kościoły. Tu też nastąpiło telefonowanie z rodziną - już wyjechali z domu.


Wjazd do Gliwic z Zabrza. Widok ku W


Gliwice. Chorzowska. Kościół pw. św. Świętej Rodziny. Widok ku SSE


Gliwice. Skrzyżowanie DW 901 z Floriańską. Kościół pw. św. Bartłomieja. Widok ku SSW

Dalej przez Pyskowice w kierunku Olesna. Na szczęście teren był już bardziej równinny. O 8:25 przejazd przez wieś Sieroty. Od tego momentu, ze zmęczeniem trzeba było jechać cały czas na stojąco i praktycznie nie można było inaczej z powodu trudności fizjologicznych.

O 23:05 dojazd do miejscowości Dobrodzień. Po roku od ostatniej wizyty. Dojazd do ronda, przez które wtedy przyszło mi przejeżdżać, zatoczenie kółka i zakończenie wyprawki koło charakterystycznego i wielokolorowo oświetlonego budynku, położonego przy północnym wylocie z miejscowości. Po 15 minutach podjechał po mnie brat i mama. W domu byliśmy około 4 rano. Po przemarznięciu od porannego chłodu, po prysznicu od razu trzeba było się zagrzebać w łóżku.

Zaliczone gminy

- Jejkowice
- Pilchowice
- Knurów
- Gierałtowice
- Zabrze
- Gliwice
- Pyskowice
- Toszek
- Wielowieś
- Zawadzkie
- Kolonowskie
Rower:Czerwony Dane wycieczki: 123.00 km (0.40 km teren), czas: 07:00 h, avg:17.57 km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(0)

Radlin II - "IV Maraton w Radlinie"

Sobota, 22 czerwca 2013 | dodano: 26.06.2013Kategoria >300, Maratony, >10 osób, 2 Osoby, Wyprawy po Polsce, Gminy, Z Księgowym, 2013 Górny Śląsk Uczestnicy

Pobudka
Jak można się stosunkowo łatwo domyślić, nocleg nie należał do przyjemnych, wygodnych i ciepłych. Mimo, iż budzik nastawiony na 6:00, z powodu chłodu poranka pobudka o 5:00, drzemiąc 2h. Tak więc mój zasób snu, licząc od czwartkowego poranka, wynosił:

3h po złożeniu roweru
1h tuż przed wyjazdem
1h przespane w aucie oraz w pociągu na stojąco z oparciem o ścianę
2h przed maratonem

Sumarycznie - 7h snu (haha)

Słońce już wstało, lecz powietrze wciąż było chłodne. Po zdjęciu foliowej peleryny przeciwdeszczowej, szybko przyszło mi tego pożałować na zjeździe. Szczęśliwie, tuż za nim czekał mnie powolny, rozgrzewający podjazd przez las, do części Rybnika wzdłuż ul. Niepodległości. Niebawem przejazd przez DK 78 i już w Radlinie, skręt w ul. Mariacką. Po lewej widać było ciąg budynków kopalni "Marcel".


Radlin. W tle KWK Marcel. Widok ku SW


Radlin. Mariacka. Po lewej kościół pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Widok ku W

Mariacką dojazd do centrum. Mijało się MOSiR. Potem zachciało mi się zerknąć na kawałek miasta, by zorientować się relacjach przestrzennych. M.in skręt w kierunku osiedli, gdzie czekał mnie trud przejazdu po starej kostce. Na ścianach budynków osiedli widniały leciwe, geometryczne wzory.


Radlin. Osiedle przy Ściegiennego. Widok ku SE

Po tej krótkiej rundzie przerwa na ławce przed MOSiRem. Przez większość czasu trwały moje próby zebrania jakiejkolwiek energii przed maratonem, a przynajmniej, by nie stracić jej zbyt wiele. Zdrzemnąć się nie udało.

Przed Startem

O 7, jedząc resztki wczorajszej kanapki, trwała obserwowanie wznoszenie dmuchanej bramki startowej. Niedługo później naszły siły by zgłosić swoją obecność i rozejrzeć się w terenie. Podjazd do schodów, wpłata kaucji za dyskietko-plakietkę i odebranie świadczenia w postaci koszulki, dwóch map i numerka wraz z zipami. Zaraz potem regulacja siebie, roweru i ekwipunku. Powrót na ławkę. W czasie zakładania numeru startowego podjechał nr 74, z którym się rozmawiało do momentu, gdy zaczął padać rzadki, slaby deszcz. Wtedy to trzeba było podjechać pod budynek.


Proszek z mikroelementami do rozpuszczania w bidonie

O 9 na stole pojawiła się woda oraz izotonik w proszku, więc nadeszła pora, by kontynuować przygotowania. Tymczasem zawodników przybywało i przybywało. Ostatni odnotowywali swoją obecność na listach. Moja torebka z niepotrzebnym na trasie sprzętem została na miejscy. Niespodziewanie, odnalazł mnie ktoś z forum (nie pamiętam już kto), a niedługo potem pojawił się z Księgowym. Wnet udało się dołączyć do reszty ekipy z którą przybył.

Po kilku minutach pogawędki, wraz ze wszystkimi udaliśmy się na schody. Oto nadszedł czas dla fotoreporterów. Gdy wszyscy nasycili się zdjęciami i zawodnicy zaczęli się rozchodzić, okazało się, że "PRO" fotograf będzie robił zdjęcie dopiero teraz. Zaraz po ostatnim jego zdjęciu ruszyliśmy na pętlę honorową ulicami Radlina. Wróciliśmy na pięć minut przed startem pierwszej grupy. Niektórzy tubylcy okazywali zainteresowanie, to mniejsze, to większe, to z zaciekawieniem, to ze śmiechem. Jeszcze tylko kilka minut minęło mi na rozmowach i fotografiach

PIERWSZE OKRĄŻENIE

Moje miejsce było w trzeciej grupie. Godzina 10:10 - start zasygnalizowany dzwonkiem ręcznym. Ruszyliśmy. Jazda przez miasto na początku nieco nieskładna. Pomimo kierowania ruchem, nadal trzeba uważać na auta. Zostawiliśmy za sobą kościół, łuk w prawo i długa prosta przez skrzyżowanie. Prędkość ponad 40km/h. Lekko, łatwo, nieco z górki.


Radlin. Mariacka. Po lewej kościół pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Widok ku W

Nie minęło wiele czasu, gdy od grupy odbiło do przodu 2-3 zawodników. Z tyłu zostało kilku innych. Udawało mi się trzymać w grupie centralnej, składającej się z 7-8 osób.


Pszów (Wrzosy). Widok ku NW

Po 10 minutach trzeba było odrobinę zwolnić, przez co grupka uciekła mi o 100m. Wtedy udało mi się dołączyć do kogoś, kto też jechał nieco z tyłu. Na zakręcie w Pszowie część osób pojechało za daleko i się wracali. Inni zwolnili, wykonując manewr skrętu. Tam na powrót udało się dogonić grupę. Jechaliśmy mniejszą, połataną drogą. Przyspieszenie na zjeździe, skutkujące wyprzedzeniem paru osób. Dalej był skręt. Prędkość spadła o 10km/h, by zorientować się w dalszym kierunku jazdy. Strzałka i pozostali, swoją jazdą wskazywali naprzód. Jechało się siłą rozpędu. Nie udało mi się spostrzec progu zwalniającego...

Czy raczej spostrzec, ale zbyt późno...

Udało mi się jeszcze trochę zredukować prędkość, ale wciąż za mało. Najazd na próg, nieznaczne wyskoczenie rowerem w górę i lądując ledwo udało mi się utrzymać równowagę. Lewą ręką udało się chwycić ramię baranka pod dziwnym kątem, co na zwykłej kierownicy, by to się nie udało. Prawą chwycić klamkę hamulca (na klasycznym szosowym też by nie wyszło, gdyż oba ruchy były przypadkowe) i zredukować pęd do 10km/h. Mało brakowało, a i mnie wpisanoby na listę kontuzjowanych tego dnia i to ledwie po 20 minutach od startu. Szybko się udało otrząsnąć i wrócić do siebie. Trzymanie się grupy trwało, niestety, tylko do podjazdu w Pszowie. Lepiej przygotowana grupa mnie wyprzedziła, ale nikt nie zniknął z mojego pola widzenia. Skręt tam gdzie pozostali i gonienie reszty z prędkością ponad 50km/h z górki, szybko zmierzając w kierunku DW 936.

Zmniejszyła się odległość do 100m. Niestety przyszła pora wjechać na DW 936. Tuż przed skrzyżowaniem zatrzymało się auto, więc nie można go było ominąć, nie redukując równocześnie prędkości. Chcąc wjechać na drogę, trzeba było jeszcze poczekać na przejazd auta jadącego od wschodu. Udało się oszacować, że gdyby nie ów pierwszy wóz, można by było od razu wkroczyć na DW 932 z odpowiednią prędkością do pościgu. W tym czasie pozostali odjechali już o 500m. Podjęcie dalszego pościgu nie odniosło skutku, gdyż na podjeździe w Syryni straciło się jakiekolwiek szanse na dogonienia ich.

Na podjeździe w Grabówce doścignął mnie jeden zawodnik, który swoją obecnością zmotywował mnie do większego wysiłku, lecz zaraz potem doścignęła mnie czołówka grupy 4. Prześcignęli mnie na podjeździe, lecz w Lubomi znajdował się zjazd, gdzie z kolei mi udało się wysunąć na prowadzenie. Gdy teren znów stał się równinny, zbiliśmy się w grupkę, którą dotarliśmy do mostu przed Raciborzem. Niewiele dalej nr 60 stracił bidon. Zatrzymanie, podniesienie i pogoń za nim, aż do świateł, tuż przed mostem na Odrze, bidon trzymając jedną ręką, aż udało mi się go przekazać. W mieście grupka się rozproszyła i na podwójnym rondzie jechało mi się samotnie. Nad rzeką trwał festyn, impreza jakaś. Czekał mnie długi, mozolny podjazd.

Jadąc przez kolejne 30 kilometrów do Głubczyc, wyprzedzały mnie kolejne grupy startowe. Kilka razy nastąpiły moje próby, aby do nich dołączyć, ale podjazdy skutecznie powiększały różnice odległości. Koło Rakowa chwilowe zejście z roweru, by rozprostować mięśnie i skonsumować część wafla. Wtedy wyprzedziła mnie kolejna grupa. Przez Boborów przejazd w towarzystwie nr 74, w okolicach Babicach zaś z man222. Nim wjechaliśmy na DW 416, we wsi Bernacice czekał nas przejazd po asfalcie gorszej jakości. Nieco mnie to spowolniło.


Między Pawłowem i Makowem. Widok ku E


Maków. W tle kościół pw. św. Jana Chrzciciela. Widok ku NWW

PAGÓRKI Z B DO C

Do Głubczyc dojazd ok. 12:40 Zjazd w lewo, na teren szkoły. Od razu rzuciło mnie na kanapki, bowiem skromne śniadanie dało o sobie znać jeszcze przed Raciborzem. Lekkie ssanie wzrastało powoli, ale trzeba było je zagłuszyć przynajmniej do punktu B. Uzupełnienie zapasy wody i siedzenie na murku, zajmując się konsumpcją. Właśnie mnie zastanawiało, jak daleko jest Księgowy i już miał być słany sms z informacją o osiągniętym Pkt B, gdy ten nagle przyjechał około 5-10 minut po mnie.


Głubczyce. PK na terenie Specjalnego Ośrodka Szkolno - Wychowawczego. Widok ku NEE

Od jednego z organizatorów dało się słyszeć, że wkrótce mają pojawić się banany. Trwało więc oczekiwanie na nie, mając nadzieję, że wkrótce ruszę. Niestety transport nie dochodził. Zajęło mnie pożeranie wypatrzonych drożdżówek z owocowym wkładem - pyszna dawka cukru. Jako że owoce wciąż nie doszły, warto było jeszcze odwiedzić toaletę. Potem transport już się zjawił na miejscu. Zabrane dwa na zapas, wypity jeszcze spory haust wzmocnionej izotonikiem wody, zaraz po tym uzupełniając bidon do pełna. Ruszyliśmy. Adam się trochę niecierpliwił, ale nie tylko on. Gdyby banany czekały na punkcie, od razu byłoby się w trasie. Wszak jazda bez zabezpieczenia energetycznego jest ryzykowna :D Straciło się tak około pół godziny, co nieco mnie zawiodło.

Przez miasto jechaliśmy we dwoje. Na wyjeździe połączyliśmy się z niewielką grupką. Przez Grabniki jechaliśmy 30-32km/h. Ze mną na czele, póki było płasko. Zaraz za wsią, na kolejnych podjazdach powoli zwiększała się odległość i jechało mi się coraz bardziej w tyle, wciąż zachowując jednak prędkość w przedziale 20-30km/h. Grupka powoli zwiększała odległość ode mnie. W okolicy Ucieszkowa udało się dostrzec już jedynie koszulę Księgowego, oddaloną o około 400m, znikającą zaraz za zakrętem. Tu jednak nastąpiła zmiana krajobrazu - teren wpierw łagodnie, później nieco gwałtowniej opadał w dół. Udało się pocisnąć do 50km/h. W odcinku między Ucieszkowem i Pawłowiczkami momentalnie udało się wyprzedzić Księgowego i siłą rozpędu, lekko tylko zwalniając, wpaść w zakręt ku NE. Powoli wytracała się prędkość tak, aby Księgowy mnie dogonił - razem łatwiej jechać, jak zresztą zakładaliśmy jeszcze przed maratonem.

Ostatnie podjazdy na tej trasie pokonywaliśmy obaj dość mozolnie. Przed skrętem na Gierałtowice upewnialiśmy się co do przebiegu trasy na podstawie wydrukowanej kartki. GPS Księgowego mówił jedno, a znaki drugie. Ok. "To dobry kurs - jedziemy". W oczy rzucały mi się duże dziury w nawierzchni - szczęśliwie, występowały tylko przez kilkanaście metrów.


Pomylony skręt z DW 38 do Przedborowic. Widok ku SSE

W Długomiłowicach ponownie zastanawialiśmy się nad kierunkiem jazdy. Tu dogonił nas jakiś zawodnik i pojechaliśmy wspólnie. Rozpędzenie na podjeździe. Przez wieś przejechało nas w sumie czworo zawodników. Skręciliśmy w lewo za kościołem, w dość niepozorną dróżkę. Tu też sformowaliśmy się i pojechaliśmy razem do Ciska. W okolicy mostu nad Odrą, każdy jechał już swoją prędkością, a odległości nieco się wydłużyły.

Przed Bierawą zatrzymaliśmy się na moment. Księgowy coś robił, a dla mnie była to okazja na spokojnie się napić. Poprzednia dwójka nas wyprzedziła. Gdy dojechaliśmy do wioski i jakiś tubylec zapytał na o coś. Wtedy wydawało mi się, że mówił po niemiecku. Księgowy twierdził, że ów pytał, czy jedziemy do Rud, co zabrzmiało mi jako jako "do rut?", chwilę potem nucąc "Do... Do rut... Do rut miś..." na nutę Rammstein ;D

Do Solarni ponownie, to zbliżaliśmy się do owej dwójki, którzy jechali oddzielnie, to znów oddalaliśmy. W owej wsi zatrzymał nas zamknięty przejazd kolejowy. Akurat powoli jechał pociąg towarowy... Nie mitrężąc czasu pora usiąść i wszamać oba banany. Kończył się posiłek w tym samym czasie, gdy szlaban zaczął się unosić. Ruszyliśmy do Kuźni Raciborskiej. Z Kuźni do Rud jechaliśmy większość czasu tylko we dwójkę, choć i tamci byli w pobliżu. Pot nas zalewał, gdy wpadło się do punktu kontrolnego C.

MĘCZĄCE C DO A

Uzupełniliśmy wodę. Potem oczekiwanie przy rowerze, powoli sącząc picie, aż Księgowy opłucze się, zachęcony przez Władcę Punktu C. Znajdowaliśmy się kilkanaście metrów od drogi, koło jakiegoś baru, ze stolikami rozstawionymi na świeżym powietrzu. Na miejscu kręciło się sporo zawodników. Niektórzy jedli, inni pili. Większość rozmawiała, część szykowała się do drogi.

Księgowy gotów, więc plecak na plecy i w drogę. Było gorąco, ale znośnie. Z Rud jechaliśmy wciąż pod górkę. W lesie można było się rozpędzić na łagodnym zjeździe. Do Jankowic kolejny podjazd, w dodatku brak pobocza.

Za Szymocicami skręt w lewo. Gdyby nie strzałka, można by się zdrowo pomylić. Teren był płaski i jakoś tam się jechało. Ktoś nas wyminął. Przejechaliśmy przez tory kolejowe. Koło dworca skręt w prawo - kolejny morderczy podjazd. Księgowy dotarł prawie do szczytu, gdy mi ledwo udało się wyminąć skręt na Adamowice. Pogoń za nim, aż do skrzyżowania w Łyskach. Przemknął przez nie, a kilkanaście sekund później uczynić to samo. Udało się go dogonić i prześcignąć, mając 62,2 km/h na liczniku. Niestety, zaraz potem był podjazd... i znów z tyłu.

Z kolejnych 10 km odnotowane jako: mnóstwo zjazdów i podjazdów w terenie zabudowanym. Po lewej kościół na wzgórzu, z ciekawymi kopułami. W Rydułtowie mały placyk i kolejny kościół, z czerwonej cegły. Wjazd do Radlina poprzedzony skrzyżowaniem T-kształtnym, gdzie skręcaliśmy w prawo, a zaraz potem długi, stromy podjazd, poprzedzony krótkim mostem.

Asfalt tych ostatnich 10 nie był najlepszej jakości, szczególnie na zjeździe do Rydułtowy. Na odcinku tym, raz ja na czele, raz Księgowy, lecz tendencja zajmowania pozycji na czele, wzrastała na korzyść Księgowego. Na metę wjechał jakieś pół minuty przede mną. Odległość z C do A zajęła nam dwa razy więcej czasu, niż wynikało to z szacunków.

DRUGIE OKRĄŻENIE

Do startu była we mnie gotowość od razu po uzupełnieniu wody. Trwało oczekiwanie, aż Księgowy nieco odpocznie, więc w tym czasie udało się zjeść zupę i odwiedzić WC. Po powrocie rozmawiał przez telefon w pozycji horyzontalnej. Dokonawszy ostatnich poprawek, zachciało mi się ruszyć wcześniej. Minęło mi około 30 minut "na Punkcie".

Start o 18. Pomimo starania się, by pędzić, nie udało się jechać więcej niż 30km/h. Odcinek do Pszowa, poprzednio pokonany tak szybko, że nie udało się go zarejestrować, teraz ukazywał pojedyncze domy i ludzi, zamiast zabudowy i tłumów. Podczas zjeżdżanie, o mało się nie doszło do przewrócenia. Do świadomości doszło, że z aktualną prędkością i moimi możliwościami, nie będę wstanie przebyć kolejnych 150km o czasie. Z Pszowskiego zjazdu jechało się już tylko 38km/h. Nie można się było zmusić do ciśnięcia. Na podjazdach było niewiele gorzej, w stosunku do poprzedniego okrążenia.

W Lubomli przerwa na chwilę na przystanku. Telefon do Księgowego. Jeśli był niedaleko, jak mi si wydawało, to sobie trochę odpocznę, aż mnie dogoni i we dwoje byśmy zwiększyli tempo. Zjeżdżał właśnie z Pszowa... Rozłączyliśmy się, a mnie naszło stwierdzenie, że jest jeszcze daleko, więc pojadę dalej swoim tempem, aż się nie spotkamy.

Dojazd do Raciborza, przejazd przez miasto. Impreza nad Odrą się skończyła. Co chwila oglądanie, czy nie widać Księgowego gdzieś na horyzoncie. W moich myślach dojrzewała myśl, o bezsensowności starania się o ukończenie drugiej pętli, bo nie wykrzeszemy dostatecznej prędkości, by tego dokonać na czas, potrzebny do zaliczenia. Wyjazd z Raciborza. Ponowne powitanie wielkiego podjazdu. Jadąc za ostatnimi budynkami mieszkalnymi, ponowne telefonowanie do Księgowego. Już był w Raciborzu, tak jak mi się wydawało.

Dogonił mnie pod koniec odcinka o mniejszym nachyleniu. W milczeniu udało się dotrzeć do szczytu. Jadąc dalej, już na standardowych, równinnych przełożeniach, bez zużywania litrów powietrza, wyłożona została moja propozycja:
- Nie mieliśmy szans ukończyć o czasie drugiej pętli, bez włożenia w to nadzwyczajnego wysiłku.
- Włożyć go nie mogliśmy, bowiem Adam już był styrany po pierwszej pętli, podobnie we mnie nie było wiele sił od samego rana, w związku z małymi dawkami snu, otrzymanych ubiegłymi nocami i podróżą.
- Albo odbijemy na północ teraz, zaraz za Raciborzem, albo dotrzemy do punktu B, tam się odklikamy, coś zjemy, odpoczniemy i skrócimy trasę powrotną.
Cel był następujący - Trasa maratonu przebiegała przez około 15 gmin. W okolicach Raciborza, dwie z nich pozostawały samotne. Jeśli nie zmodyfikować trasy samowolnie, nie było szans ich odwiedzić. Oczywiście, z trasy zjechalibyśmy równocześnie informując o tym organizatorów. Doszliśmy do wniosku, że lepiej będzie wpierw odwiedzić punkt w Głubczycach, napić się i zjeść oraz tam podjąć decyzję.


Między Dzielowem i Baborowem. Widok ku NEE

Za namową Księgowego, po drodze zatrzymaliśmy się w dwóch miejscach. Na pierwszym udało się dokonać kilku telefonów, by ocenić jak wygląda moja sytuacja w kontekście powrotu oraz zbiorów gmin. Na drugim udało się rozprostować trochę kręgosłup na świeżo skoszonej trawie. W sumie spędziliśmy na nich 15-20 minut. Było mi już wszystko jedno, w jakim czasie dotrzemy na metę, jeśli i tak nie zostaniemy sklasyfikowani do 300km.

Po postoju zrobiło się chłodno, ale jazda na powrót rozgrzewała ciało. Na ziemi widać było plamy, po przechodzących wcześniej opadach. Gdzieniegdzie rozpoczęło się nocne, imprezowe życie. Do Głubczyc wjechaliśmy po zmroku.

NOCNA JAZDA

Na punkcie kontrolnym spędziliśmy 30-40minut. Uzupełniliśmy zapasy na dalszą, drogę, trochę przekąsiliśmy na miejscu. Napiliśmy się gorącej herbaty. Dużą część tego czasu Księgowy przegadał, od stojącej tam kobiety dostając łatkę gaduły. Mi zachciało się spróbować określić granice gmin, ale komputer nie otwierał nic przydatnego. W międzyczasie wpadła grupka pędząca na 450km i zaraz po uzupełnieniu zapasów ruszyli dalej. Adam stwierdził, że pojedzie pełną pętle. Nie było we mnie przekonania co do słuszności tej decyzji. Żal mi się zrobiło dwóch osamotnionych jednostek administracyjnych. Mimo to pojechaliśmy razem.


Głubczyce. Długa wizyta na PK

Na drugim czy trzecim podjeździe padła mi bateria w mp3. Krótki postój, chcąc sprawdzić czy to nie chwilowa usterka, ale prawda była okrutniejsza - czekała mnie dalsza jazda w mroku nocy. Nie pozostało mi nic więcej, niż słuchać szumu wiatru wśród listowia. W międzyczasie Księgowy odskoczył dość znacznie w przód. Widać było już tylko jego światełko mrugające dwa podjazdy dalej. Trzeba go było gonić. W pamięci widniały obrazki pokonywania tego odcinka za dnia oraz trwała pamięć o długim zjeździ, gdzie go uprzednio udało się wyprzedzić. Tak też było i tym razem.

Pędząc wśród dźwięków nocy zwiastujących burzę, metr po metrze, udawało się zbliżyć do Księgowego. Znów udało się go dopaść  na wjeździe do Pawłowiczek. Od tej pory trzymaliśmy się tak jak i za dnia, dość blisko na trasie, gadając o rzeczach najróżniejszych. Co chwila zwracał moją uwagę szum drzew zwiastujących burzę. Pierwsze błyski udało się dostrzec chyba w Naczysławkach, nie było jednak słychać grzmotów. Tłukłt mnie myśli, czy będą to zwykłe wyładowania między chmurami, czy może lunie na nas ściana wody. Jak się okazało, resztę podróży spędziliśmy spokojnie, bez udziału nieprzyjemnych zjawisk atmosferycznych. W Dziergowicach powoli zaczęła wychodzić ze mnie potrzeba snu. Jadąc przez lasy otaczające Kuźnię Raciborską, myśli stały się wolniejsze, słowa wydobywały się mniej składnie. Pod koniec lasu, kilka kilometrów przed Rudą, co chwila przymykając oczy na czas 2-3 chwil. Gdy wyjechaliśmy w teren zabudowań, wróciło więcej świadomości.

Wreszcie dotarliśmy do punktu C. Ponownie w ciągu tej doby. Na miejscu nie chciało mi uzupełniać wody. To co było w bidonach wystarczyło do końca. Księgowy oporządzał się, a mnie zmuliło na ławce. Po chwili trzeba było wyciągnąć kartę i się odklikać. Tam udało się wypić zimną herbatę. Słuchając dyskusji Księgowego z jednym z organizatorów, powoli zaczął się mój odpływ. Przyszło mi się zdrzemnąć na siedząco na kilka minut. Nie wiem ile ich upłynęło czasu. Trzeba było odziać się w folię przeciwdeszczową, gdyż było mi zimno. Po drzemce wróciła pełna świadomość oraz duża część sił potrzebnych do jazdy po ostatnich górkach. Sposób przejazdu ostatniego odcinek przypominał ten za dnia - zmienne tempo i niewiele uwagi włożonej w rozglądanie się.

Z zasadniczych różnic - Księgowy zatrzymał się w okolicy dworca przed Łyskami, a mi pozostało tymczasem cisnąć na podjeździe bardzo intensywnie. W rezultacie był tam lepszy czas niż za dnia. Na zjeździe za Łyskami poprzestał już jedynie na 50km/h. Na kolejnym podjeździe Księgowy znów nieco mi odszedł. W ciągu dalszej jazdy utrzymywała się stała odległość w przedziale 300-200m. Za kościołem w Rydułtowych znów jechaliśmy we dwoje do końca. Ostatni podjazd do centrum Radlina wzięty siłą. Na metę wjechaliśmy najpierw ja, potem Księgowy. Po krótkim ogarnięciu coś się zjadło, by potem położyć i się zdrzemnąć. Czekała mnie jeszcze droga powrotna. Księgowy po oporządzeniu skoczył na jeszcze jedną krótką pętlę po okolicy, by pobić swój dobowy rekord życiowy.

Zaliczone gminy

- Rybnik
- Radlin
- Wodzisław Śląski
- Pszów
- Lubomia
- Kornowac
- Racibórz
- Pietrowice Wielkie
- Baborów
- Głubczyce
- Pawłowiczki
- Reńska Wieś
- Cisek
- Bierawa
- Kuźnia Raciborska
- Nędza
- Lyski
- Gaszowice
- Rydułtowy
Rower:Czerwony Dane wycieczki: 322.00 km (0.00 km teren), czas: 16:30 h, avg:19.52 km/h, prędkość maks: 62.20 km/h
Temperatura:30.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(0)

Radlin I - Przed maratonem

Piątek, 21 czerwca 2013 | dodano: 26.06.2013Kategoria Maratony, Samotnie, Wyprawy po Polsce, Gminy, 2013 Górny Śląsk, Warszawa, Z rodziną

Przygotowania

Dzień ubiegły cały przepracowany (pomijając przerwy wszelkiego rodzaju). Powrót do domu około 21 - koło wejścia stała kartonowa paczka zawierająca ostatnie części potrzebne do złożenia roweru - Wreszcie! Po krótkim ogarnięciu siebie i przesyłki, można było przystąpić do składania nowego roweru. Cały zabieg trwał od około 22 w czwartek do 6 rano w piątek. Do 9 trwała "sucha" regulacja linek, zakładanie owijek, kompletowanie sprzętu na wyprawę. Sen trwał raptem 3 godziny - do 12. Przygotowany sprzęt powędrował do plecaka. Sprawdzenie ostatnich informacji w internecie, drukowanie mapek itp. Niespodziewanie nadeszła godzina 14 - czas wyruszać do Warszawy na pociąg o 18:35

Lecz zaczął padać deszcz...
Grzmot i piorun też...

Lepiej było odwlec moment wyjazdu, lecz pogoda się nie uspokoiła. Przyjechał brat i postanowiliśmy, że mnie odwiezie. Znów drzemka. Sen był niespokojny. Po obudzeniu zmęczenie. Dokonane zostały ostatnie poprawki w ekwipunku...

Transport


O 17 wyjechaliśmy. W związku z korkami, spowodowanymi wyjeżdżającymi z miasta autami, lepiej mi było teraz wysiąść na Górczewskiej, tuż koło sklepu rowerowego. Dokupiony drugi bidon i już można było ruszać na dworzec... ale udało mi się spostrzec, że nie mam kasku... Szybki nawrót do sklepu, szybkie przymierzanie i szybki powrót na trasę.

Z początku jechało się chodnikiem, by móc wyregulować przerzutki. Koło wiaduktu kolejowego zjazd ku granicy ogródków działkowych i w miejscu, gdzie nie można było dostrzec dalszej ścieżki, przejście przez tory w kierunku osiedla. Potem przerzut roweru przez resztkę betonowego ogrodzenia, przebycie kilkunastu metrów w chaszczach i dalej na ścieżynkę. Szybko na południe, wyjeżdżając na ul. J.Olbrachta. Przecięcie parku im. Powstańców Warszawy docierając do Wolskiej. Jeszcze kilka minut jazdy i widać było już Dworzec Zachodni. Bilet kupiony o 19:22 do stacji Katowice (przez Idzikowice i Zawiercie). Pociąg, jak się okazało, miał 40 minut opóźnienia do startu. Szczęśliwie dla mnie, stał już na stacji, więc można było wejść do środka. Standardowo - nie było przedziału rowerowego. W tym czasie nad Warszawą przechodziła kolejna burza - pioruny waliły naprawdę blisko, zapewne na Odolanach i Woli, bo huk grzmotów brzmiał jak wystrzał armatni.

W Katowicach


Z pociągu wysiadka o 22:15 w Katowicach. Atakował mnie głód i trzeba było uzupełnić drugi bidon na dalszą trasę. Kurs na Dworzec. Do wyboru było McD, SubWay i coś mi nieznanego. Najlepszą opcją była solidna kanapka z SB, której 1/5 powędrowało ze mną przez dalszą trasę, jedząc ją w ramach śniadania. Pół godziny później można było ruszać.


Dworzec Główny w Katowicach. Widok ku W


Dworzec Główny w Katowicach. Widok ku S

Na zewnątrz, mnóstwo młodych i nieco "starszych" młodych ludzi, chodziło tu i ówdzie. W Katowicach trwała imprezowa noc. Co chwila mijało się jakąś knajpę i ludzi zachowujących się głośno, jednak bez ekscesów. W dużej mierze sprawiali wrażenie przyjezdnych. Niebawem ukazała się "Żabka". Przed nią ustawiła się spora kolejka, drzwi bowiem były odgrodzone kratami, poprzez które odbywał się handel. Po chwili wahania i mnie tam poniosło, gdyż trzeba mi było płynów na drogę. Nie można było ryzykować odwodnienia przed maratonem. Choć już zaryzykowane zostało niewyspanie.


Katowice. Słowackiego. Żabkowe zakupy. Widok ku E

Po dobrych 15 minutach wysłuchiwania list zakupów, składających się w większości z alkoholu i fajek ( choć nie wszystkie ich dotyczyły), udało się kupić jedynie 1,5l butelkę niegazowanej wody o nieznanej marce, bowiem butelka ta została wyrzucona zaraz po przelaniu zawartości w bidony. Zakup uzupełniony został jeszcze butelką Coli 0, w objętości 1 litra, wyjętej z lodówki (noc była ciepła i nieco parna). Innego napoju o tej samej objętości - nie było. Butelka weszła do plecaka, mimo oporów jakie stawiała reszta ekwipunku.

Podróż nocą


Spod Żabki start po 23. Jak się okazało, wkrótce potem miała zostać zamknięta na noc, więc mi się poszczęściło. Przejazd ul. Słowackiego kierując się ku DK 84. W pociągu plecak został przetrząśnięty kilkanaście razy. Zapomniane zostało najważniejsze - mapa planowanego dojazdu i powrotu, a także mapy zasięgów gmin. Dalsza trasa przebiegała z nakierowywaniem telefonicznym i intuicyjnym, tak jak zwykle w podobnych sytuacjach, gdy potrzeba mi było opuścić miasto precyzyjnie obraną trasą.

Przez pierwsze kilometry, towarzyszyło mi stosunkowo dużo aut oraz TIRów. Z biegiem czasu, zbliżając się do Radlina, a godzina była coraz późniejsza, widać było, że ruch samochodowy praktycznie zamierał. Wielokrotne przerwy na poboczu, dokonując poprawek w rowerze. Szczególnie dotyczyły one siodełka. Po niecałej godzinie jazdy dojazd do Mikołowa, a około 0:45 podziwianie światła, umieszczonego na kominach elektrowni, których czerwony blask mieszał się z dymem, mgłą, czy chmurami (czego nie udało mi się stwierdzić).


DK 81 omijająca Łaziska Górne. Elektrownia Łaziska. Widok ku SSE

O 1:15 wjazd w granice administracyjne Żor. Zjazd z głównego kursu, w kierunku ryneczku. Z centrum wyjazd o 1:40. Między 2:15 i 2:30 dojazd do Jankowic, uprzednio opuszczając Świerklany. Dalej drogą zorientowaną na zachód. W odległości 3,5 km od trasy 78, zjazd w kierunku południowym, by potem legnąć na ziemi, zakładając wszystko, co mogło utrzymać moją temperaturę oraz chronić przed komarami.


Żory

Zaliczone gminy

- Mikołów
- Łaziska Górne
- Orzesze
- Żory
- Świerklany
Rower:Czerwony Dane wycieczki: 57.00 km (1.00 km teren), czas: 03:10 h, avg:18.00 km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Temperatura: HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: (kcal)
Linkuj | Komentuj | Komentarze(2)