Podróże Weroniki - pamiętnik z początku XXI wieku

avatar Weronika
okolice Czerwińska

Szukaj

Informacje o podróżach do końca 2019.07

Znajomi na bikestats

wszyscy znajomi(35)

Moje rowery

Zielony 31509 km
Czerwony 17565 km
Czarny 12569 km
Unibike 23955 km
Agat
Delta 6046 km
Reksio
Veturilo 69 km
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Archiwum

Środek Polski II - Przez Włocławek

Piątek, 24 września 2010 | dodano: 08.02.2017Kategoria 2 Osoby, LSTR, Wyprawy po Polsce, >200, Gminy, Z Księgowym, 2010 Środek Polski

2010.09.23 - 24 Środek Polski - cała trasa


Nocleg

Bezchmurnie. Wiatr z południa i nieco od wschodu, wieczorem słabszy. Ciepło. Noc była zimna, jednak ubrania i śpiwory zapewniły dostateczne, choć nie najlepsze warunki snu. Długo nie zasypialiśmy gadając, przy czym moje wypowiedzi co chwila były podkreślane kolejnymi smarknięciami. Kilka razy zdawało nam się, że słyszeliśmy psy i jakieś maszyny. Do głowy przychodziły mi pomysły, że może za drzewami zaraz był jakiś dom, a my śpimy prawie pod ogrodzeniem, którego nie zauważyliśmy rozbijają się tam o zmierzchu. Szczęśliwie, domy były wystarczająco daleko i w końcu zapadliśmy w sen, w tę świetliście księżycową noc. Mój był przerywany rozwijającą się chorobą oraz szukaniem jak najlepszej i najcieplejszej kompozycji mojego ciała z ubraniami i śpiworem. Pogoda tego dnia była podobna do czwartkowej. Noc powrotna z początku cieplejsza, zimno zrobiło się pod koniec podróży.


Nocleg w Orszewicach. Widok ku NW

Góra Świętej Małgorzaty

Zebraliśmy się stosunkowo sprawnie, jednak rekordów prędkości tu nie biliśmy. W oddali, w pobliżu wczorajszej trasy, znajdowało się gospodarstwo, na zapleczu którego ludzie ładowali coś na tira. Byłoby jak dla mnie wszystko w porządku, gdyby odległość była trochę większa. W mojej opinii mogliśmy być łatwo zauważeni, co motywowało mnie do jak szybszego zwijania się stamtąd. Ruszyliśmy polną drogą, co z rana nie było takie proste. Droga dochodziła do innego gospodarstwa, więc kilkanaście metrów przed nim, czmychnęliśmy w pole i tak doszliśmy do asfaltu. Stamtąd powoli wtoczyliśmy się do Góry Św. Małgorzaty, jak zwała się miejscowość. Przybyliśmy dokładnie w chwili, kiedy dzwonił pierwszy dzwonek na lekcje. Nie nasze. Zatrzymaliśmy się w tamtejszym barze, gdzie Księgowy zamówił sobie herbatę i hamburgera. Po chwili zastanowienia również i mnie poniosło do środka, ale po herbatę i zapiekankę. Jedliśmy na dworzu. To znaczy Księgowy jadł. Gdy zapiekanka była gotowa, to w ciągu minuty, może pół, bardzo szybko w każdym razie zniknęła. Herbata znikała wolniej. Cieszył mnie ten zakup, zdrowie moje bowiem pogarszało się i dało się odczuć to wyraźnie.

Wzgórze kościelne w Górze Świętej Małgorzaty

Po posiłku spacer na wzgórze czy raczej pagórek, utworzony wieki temu, na którym wznosił się kościół. Podeszliśmy z rowerami po stromym zboczu. Księgowy próbował podjechać, lecz pokonały go krawędzie, jakby po schodach i dołączył do mnie w powolnym, pieszym szturmie. Na górze wiało szczególnie silnie i gdyby nie drzewa, które otaczały teren kościoła, to zupełnie by nas przewiało. Minusem było to, że jedyne miejsce z którego rozciągał się wspaniały widok na rozległe połacie równin, oczywiście był zasłonięty. Może gdyby wejść na wieżę, to by był lepszy. W celu zrobienia panoramy, poszukaliśmy innego miejsca i weszliśmy na „zaplecze” terenu kościelnego, od południowej strony, zaraz za pomieszczeniami księdza. Zajrzeliśmy jeszcze do wnętrza kościoła - tylko przedsionek był otwarty. Po tych atrakcjach zjechaliśmy utwardzonym podjazdem o dużej stromiźnie.


Góra Świętej Małgorzaty. Widok ku NW


Góra Świętej Małgorzaty. Widok ku SW


Góra Świętej Małgorzaty. Widok ku SSE

Kolegiata w Tumie

Płaską, prostą drogą mijaliśmy kolejne domu z czerwonej cegły. Dojechaliśmy do tak znanej z polskiej historii (czy raczej podręczników) wsi Tum. Rozpoznaliśmy ją przede wszystkim po zagęszczeniu domostw wspomnianych wyżej. Sprawiała wrażenie bardzo niewielkiej. Naszym celem oczywiście była kolegiata, więc podjechaliśmy pod nią niemal na sam koniec wsi. Wyjazd na przód. Objechało si tyle, ile się dało cały zabytek. Czasem trzeba było iść, bo od zachodu było wąskie przejście między murem i ogrodzeniem domu, a od południa pola. Od strony drogi teren pokrywała łąka z licznymi kopcami kretów. Budowla została obficie obfotografowana, jednak przybyliśmy za wcześnie, gdyż dla zwiedzających była otwierana od 11. Przyjechała tam również wycieczka autobusem, ale im też się nie udało. W odległości kilku metrów stał mniejszy i nowszy od tamtego kościół. Wyjazd na krajówkę był krótki, może około kilometra od kolegiaty. Przed naszymi oczami widoczne były zabudowania Łęczycy. Widać ją było również z terenu koło kolegiaty i tam było to milsze dla oka niż z głównej drogi do miasta. Tam zamiast drogi i drzew w jezdni, przed miastem widać było pola i lasy.


Tum. Po lewej kościół pw. Najświętszej Maryi Panny Królowej i św. Aleksego. Widok ku W


Tum. Kościół pw. Najświętszej Maryi Panny Królowej i św. Aleksego. Widok ku SWW


Tum. Kościół pw. św. Mikołaja. Widok ku NNW


Tum. Kościół pw. Najświętszej Maryi Panny Królowej i św. Aleksego. Widok ku NW

Dziwny ktoś w Łęczycy

Zatrzymaliśmy się pod zamkiem, który leżał niedaleko od pierwszych zabudowań. Akurat wychodziła stamtąd wycieczka z podstawówki. Przeczekaliśmy i podjechaliśmy do wjazdu, gdzie uwieczniliśmy nasz pobyt w tym miejscu. Ruszyliśmy w poszukiwaniu bankomatu dla Księgowego, apteki dla mnie i sklepu z jedzeniem dla nas. Bankomat znalazł się przy rynku, ale innego banku, niż on potrzebował, więc gdy znaleźliśmy sklep, w pobliżu którego stał ten właściwy bankomat, Księgowy nieco się zirytował. Zrobiliśmy małe zapasy, głównie picia, zjedliśmy po jakimś wypieku, pączku, drożdżówce czy innym jakimś (mi się trafiło chyba coś z białym serem). Wcześniej udało się kupić w aptece gripex, a podczas pakowania podeszła do mnie jakaś starsza kobieta i się pytała czy pale papierosy. Totalnie nie było mi wiadome o co jej chodziło. W życiu zdarzyło mi się spróbować zapalić 2-3 razy i to na długo przed tą wyprawą. Smród wydostający się z papierosów mnie odrzuca, wywołuje rodzaj nerwowego duszenia. Miejsca nasycone dymem papierosowym wywołują chęć natychmiastowego opuszczenia takiego miejsca, a ewentualny pobyt na siłę w takich miejscach, najczęściej wymaga zakrywania się ciuchem czy czymś, by choć w ten sposób odfiltrować część tego okropieństwa. Niestety, nie z własnej woli zdarzało mi się przebywać w pomieszczeniach, nasyconych dymem papierosowym, i nie byłam w stanie nic z tym zrobić. Na moją przeczącą odpowiedź zniknęła tak szybko, jak się pojawiła, pozostawiając mnie w zmieszaniu (dziwny ktoś, kto zadaje dziwne i głupie pytania ni tąd ni z owąd...), podczas zbliżania się w stronę sklepu.


Zamek w Łęczycy. Widok ku NEE


Łęczyca. Ratusz. Widok ku NWW


Łęczyca. Rynek. Widok ku NW


Łęczyca. Kościół pw. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny. Widok ku NW

Od Łęczycy ku NW

Wyjechaliśmy z miasteczka, choć z trudem, ze względu na sporą liczbę aut jadących główną. Gdy nam się to udało, ruszyliśmy drogą, która była położona dość wysoko ponad powierzchnię otaczających ją pól. Odcinek ten, do następnego skrzyżowania wydawał się podróżą przez pustkowia na rubieżach cywilizacji. W Topoli wmanewrowaliśmy się na pas do skrętu w lewo i po pojawieniu się zielonego światła ruszyliśmy tamże. Zaraz potem skręciliśmy w prawo na Kłodawę. Zrobiło się nieco ciężej. Odczuliśmy siłę wiatru z południa. Niedługo po skręcie w prawo, zatrzymała się jakaś kobita pytająca nas o drogę do D... Udzieliliśmy wskazówek utwierdzając ją, że dobrze myślała, którą trasa jechać. Przejechaliśmy przez Siedlec, gdzie wpierw pojawiły się drzewa po lewej, sugerujące mi myśl, że za nimi stać musiał dworek, którego nie ujrzeliśmy. Dalej stał budynek, kiedyś będący chyba młynem, a jeszcze dalej kościół po prawej. Niedaleko czekał nas podjazd, którym ostatecznie opuściliśmy płaską równinę. Co prawda wyjechaliśmy nieco wyżej, ale krajobraz nadal nie był nazbyt wyraźnie zarysowany. W zasadzie było widać tylko było brak totalnej płaskości obszaru. Później gdzieniegdzie także pagórki i doliny.


Między Dąbiem i Siedlecem. Widok ku NNW


Między Jackowem i Jaworowem. Widok ku NW


Granica województw między Radzyniem i Rycerzewem. Widok ku NW

Okolice Kłodawy

Przejechaliśmy jeszcze kilka wiosek, jeden większy las, gdzie człowiek z naprzeciwka idący poboczem, zapytał mnie czy idzie w stronę parkingu. Szczęśliwie 50-100 metrów wcześniej udało mi się kątem oka zarejestrować obecność takiego, więc uzyskał potwierdzenie. Za lasem ukazała się wreszcie wyraźniejsza rzeźba terenu, dużo pól, dużo zbóż i czasem domy. Przecięliśmy tory. Po lewej stronie drogi zobaczyliśmy w oddali napis. Nie byliśmy w stanie go odczytać, ale jak się słusznie domyślaliśmy, okazał się on należeć do budowli zakładu wydobyci soli w Kłodawie. Wkrótce po tym dogoniliśmy ciągnik, a że jakoś tak się nabrało rozpędu, to i przyszło go wyprzedzić. Przerwa na rozjeździe, czekając na Księgowego, który został za maszyną. Ciągnik wyprzedził moje stanowisko oczekiwania, a Księgowy nieco później.


Kłodawa. Kopalnia Soli. Widok ku SWW

Razem przejechaliśmy na drugą stronę DK 92, skąd z łatwością dotarliśmy na rynek. Odpoczęliśmy na ławce, posilając się po raz pierwszy od Łęczycy. Stamtąd skierowaliśmy się do wyjazdu ku NE. Jechaliśmy urokliwymi wioskami z niezłą drogą i ładnymi widokami. Raz mieliśmy incydent, że robotników samochody stały na całej szerokości drogi, z czego jeden zatrzymał się "na moment" i przed chwilą musiał nas wyprzedzić. Musieliśmy jakoś sobie poradzić i ominąć przeszkodę. Później droga nas prowadziła kolo piaskowni, gdzie stały wielkie kopce wydobytego surowca, wyglądające niemal jak piramidy, a wrażenie to potęgowały jasne barwy, silnie odbijające promienie słońca. Przejechaliśmy przez szutry w lesie i po kilku kilometrach dojechaliśmy do Przedeczy, miejscowości ze starym, zalatującym gotykiem kościołem i jeziorem o ~2km długości. W tym czasie trwały jakieś roboty drogowe w mieście, a przed kościołem ustawiał się konwój pogrzebowy. Na rynku skręciliśmy ku północy, przy czym ja trochę później, by jeszcze zrobić zdjęcia. Księgowego udało się dogonić na lekkim podjeździe u wylotu z miejscowości. Potem jechaliśmy długo i monotonnie, ledwo rejestrując otoczenie.


Zbójno. Widok ku W


Przedecz. Kościół pw. Świętej Rodziny. Widok ku W

Na północ do Włocławka

Zatrzymaliśmy się przy sklepie Cettach i zrobiliśmy krótki-dłuższy odpoczynek na zjedzenie kilku słodkich przekąsek. Zmęczenie się z nas wydostawało. Dalej zauważaliśmy bardziej czerwone płaty ziemi na niewielkich pagórkach, wszystkie mniej więcej na tej samej wysokości, niżej których była jaśniejsza ziemia. Nasze umysły pobudził zjazd w dolinę jeziora Kromszewickiego i uciążliwy podjazd do Chodeczy. Gdy tylko wydostaliśmy się na płaskie, od razu pojechaliśmy dalej nie oglądając się za siebie. Przez 20km jechaliśmy praktycznie bez zatrzymywania, skupiając się na samej jeździe po bardzo równinnym, ale wysoko położonym obszarze. Zatrzymaliśmy się dopiero w Kruszynie i odpoczywaliśmy na przystanku. Z wioski czekał nas zjazd do przedmieść Włocławka i postanowiliśmy jechać główną drogą.


DW 269. Granica województw między Chrustowem i Cettami. Widok ku NEE

Przerwa we Włocławku

Do miasta wjechaliśmy główną trasą. Skręciliśmy w prawo i dalej jechaliśmy ścieżką, która nagle zamieniła się w chodnik i to taki niezbyt fajny. Skończyło się to przejazdem na lewą stronę, gdy dokładnie na ukos wypatrzyliśmy pizzerię DaGrasso. Oczywistą rzeczą – zmęczeni po tak długiej podróży posililiśmy się tam, pół na pół, dużą hawajską z frutti di mare. Wykorzystaliśmy tamtejsze WC i nieco wypoczęliśmy , a w każdym razie najedliśmy. Po przerwie przemieszczaliśmy się ulicami: Zbiegniewskiej, Robotnicza, Kapitulna (która pod koniec była potwornie rozkopana), skręciliśmy w Kilińskiego przejeżdżając nad małą rzeczką i wjeżdżając w Toruńską, którą jechaliśmy rzecz jasna w stronę Torunia. Po kilometrze upewniliśmy się, że to nie tędy droga. Dowiedzieliśmy się tego u tubylca, po czym wróciliśmy do miejsca, gdzie mogliśmy odbić, by wciąż widząc Wisłę, dobrnąć do mostu Rydza-Śmigłego. Jakoś tak wyszło, że jazda tymi drogami omijała całe stare miasto, które samo w sobie pozostało mi nieznane. Zasugerowało mi to powrót, gdy będę w okolicy. Przejechaliśmy most. Księgowy podsumował, że lepiej to wygląda niż z zapory, po której już kiedyś jechał. Faktycznie, widok był ładny, zwłaszcza w stronę, gdzie Wisła zmierzała.


Włocławek. Przebudowa Kapitulnej. Widok ku NE


Włocławek. Wyszyńskiego. Ujście Zgłowiączki do Wisły. Widok ku N


Włocławek. Most Marszałka Rydza-Śmigłego. Widok ku SE

DK67 do Lipna

Po drugiej stronie czekał nas podjazd rodem z gór. Najniższe biegi i do przodu. Udało się jechać cały czas, aż zrobiło się na tyle płasko, by nie musieć się znów męczyć. Księgowy został nieco z tyłu. Jechaliśmy dalej w stronę Lipna, a po słońcu już było widać, że zbliża się zmrok. Obszar był nieco pagórkowaty, ale poza jednym jeziorem Ostrowite, nie udało mi się zarejestrować ich więcej. Pod względem psychicznym, jechało się nam niemal tak, jak do samego Włocławka, kiedy to znużeni jechaliśmy i jechaliśmy.


Bogucin. DK 67. Widok ku N


Fabianki. DK 67. Widok ku NNE


Krzyżówki. DK 67. W centrum Jezioro Ostrowite. Widok ku SSE

Okolice Lipna

Lipno osiągnęliśmy przed zmrokiem. Miasteczko w sporej i rozległej dolinie  Do centrum same zjazdy, tylko rynek i obrzeża na wzniesieniach. Zajechaliśmy na jeden z placyków, gdzie było dużo ludzi, ale gdy Księgowy zwęszył naciągacza, wnet ruszyliśmy. Przejechaliśmy rzeczką Mień i zatrzymaliśmy się pod sklepem, gdzie chciało mi się po prostu usiąść na chodniku i zacząć odpoczywać, wpatrując się w mapę. Trwało to kilka minut. Ruszyliśmy w górę, z mi zachciało się nieco rozruszać nogi i dostać się na pieszo. Górą biegła krajówka, której trzymaliśmy się przez kilka kolejnych godzin nocnych. Przed wyjazdem z miasta zajechaliśmy na stację, gdzie Księgowy zaopatrzył się w Tigera – jego ulubiony wtedy napój na nocną jazdę. Po zakupie Tigera ruszyliśmy na jazdę przez ponad pół nocy.

Różne pomysły na tę wyprawę

Teraz kilka słów odnośnie planów wyprawy. Przedwczoraj, w czasie rozmowy wpierw ustalaliśmy, że pojedziemy byle gdzie. Potem trwało precyzowanie, że od nas możemy pojechać, albo na SWW, albo NW, a potem się zobaczy, jak będziemy jechać i którędy wracać, ważne żeby dotrzeć jak najdalej w oznaczonym czasie. Gdy tak się dalej dyskutowało, przyszło mi na myśl, że można by oba warianty połączyć i tak wyszedł szkic pętli przez Włocławek. Na Google Earth i innych serwisach można było przejrzeć sposoby dojazdu do miasta i z grubsza udało się to zrealizować. Modyfikacje nastąpiły od lasu za Wyszogrodem do Piątku, ale mniej więcej się pokrywały. We Włocławku zupełnie schrzaniliśmy, ale dzięki temu poznaliśmy inne obszary, których być może byśmy nigdy nie zobaczyli. Do Lipna szkic zakładał jazdę bardziej przez wioski, a z Kłodawy powinniśmy skręcić w inną drogę tak, żeby nie trafiać na główną. Mimo tych incydentów, wciąż było dobrze. Z Lipna chciało mi się jechać dalej na północ, nawet do Działdowa, tak, żeby po raz pierwszy jednego dnia odwiedzić cztery województwa, ale skończyło się na trzech, z czego po raz pierwszy poniosło mnie rowerem do wielkopolskiego i na Kujawy. Pierwszy nocleg wypadł pomyślnie, mniej więcej tak jak w szacunkach. Jeśli chodzi o noc drugiego dnia, to sprawa wyglądała tak: Księgowy chciał nazajutrz być już u A.. Oznaczało to, że rozważał powrót szynobusem z Sierpca. Gdybyśmy przenocowali po drodze, wsiadłby na tory, a mi pozostało wracać samotnie. Pasowało mi to, ale też było stratne, bo mogliśmy zamiast tego udać się jeszcze trochę w kierunku północnym i tam przenocować. Księgowy przejechałby do Sierpca ze 30km następnego dnia, a przeze mnie zostałyby odwiedzone jeszcze rejony Działdowa, dopiero wtedy wracając. Ten plan był wykonalny, jednak padło na wariant alternatywny. Zamiast nocować, moglibyśmy od razu ruszyć nocą. W ostateczności i tak gdzieś byśmy rozbili obóz. W ten sposób osiągnęliśmy swoje cele o własnych siłach, z czego mnie przywiało do domu w stanie osłabienia, chorując w następne dni.

DK10 od Lipna do Góry

Szczęśliwie przyświecał nam księżyc, ale dopiero po północy bardziej to zauważyliśmy. Z Lipna wyjechaliśmy o zmroku i przez kilkanaście kilometrów było nawet dobrze. Na jakimś przystanku krzyczały jakieś dziewczyny, którym Księgowy coś odkrzyknął. Gdy w lesie zobaczyliśmy po prawej coś w rodzaju postoju z ławeczką i daszkiem, zjechaliśmy tam i przygotowaliśmy się do dalszej drogi, zakładając odblaski, lampki i rozruszaliśmy się przed nocą. Z początku jechaliśmy przed siebie tak jak do Lipna i Włocławka, ale w miarę zbliżania do domu, postępu nocy i zmęczenia, coraz bardziej rozwiązywały się nam języki. Przynajmniej ustępowało znużenie. W międzyczasie zatrzymaliśmy się na przystanku, żeby odpocząć. Dość szybko dotarliśmy do Sierpca, gdzie staliśmy koło cmentarza. Gdy zobaczyliśmy zbliżających się ludzi, mimo wszystko postanowiliśmy ruszyć i ewentualnie zatrzymać w innym miejscu. W ten sposób Sierpc pożegnaliśmy i ku Drobinowi zdążaliśmy. Ten etap odbył się w pobliżu już przejechanej przeze mnie trasy, leżącej nieco na północ. Sam Drobin ominęliśmy bardzo szybko.

Przerwa w Górze i w Dzierzążni

Kolejnym punktem była stacja paliw przed lasem, o tej porze zamknięta, położona jakiś kilometr od Góry. Nieco się rozprostowywaliśmy i wkrótce znów pędziliśmy. Podjechaliśmy pod Górę i znaleźliśmy się na odcinku do Płońska, który już był mi znany, choć jeszcze nie o tej porze. Wpierw było pusto i bezludnie, lecz wnet zaczęło się pojawiać więcej domów, aż powstał niemal pełen ich ciąg wzdłuż szosy. Tak powitaliśmy Dzierzążnię, gdzie mieszkała znajoma, u której kiedyś przyszło mi być na dwóch ogniskach w liceum. Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej, która podczas licealnych ognisk była punktem zaopatrzenia. Księgowy chciał  kupić coś do picia. Nie podobało mu się otoczenie i przebywający tam o tej porze ludzie, którzy niemile kojarzyli mu się z miastami.

Kurs na Nacpolsk

Wnet ruszyliśmy dalej, skręcając na Nacpolsk. Nie włączaliśmy świateł, poza krótkimi momentami. Było naprawdę jasno. Ten odcinek toczył się stosunkowo szybko, ale bardziej z powodu naszego zaangażowania w gadanie i wspominanie rożnych historii z życia, niż w skutek tempa jazdy. Przez to niemal nie zauważyliśmy kilku dużych i szybkich psów. Wpierw były to odległe odgłosy z prawej strony, tak psa, jak i łańcucha. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie lokalizacja, jaką przypisywaliśmy tym odgłosom. Najbliżej położone nam gospodarstwo leżało jakieś sto metrów przed nami, tuż koło drogi, kolejne widoczne było z pół kilometra w głębi pól. Odgłosy pochodziły właśnie od strony pól i mieliśmy pewność, że ani nie z pierwszego podwórka, ani nie z tych odległych, bo na to był zbyt donośne.

Nocny atak psów

Z początku zbagatelizowany został ten problem, mając swoje doświadczenia z psami i rowerem. Księgowy miał swoje, więc traktował to zdarzenie odmiennie. Wyszło na jego, gdy okazało się, że dźwięk kieruje się w naszą stronę, pobrzękując ciągnącym się łańcuchem niczym pies Baskervillów. Urwane bydle goniło nas. Wnet ukazało swą masywną budowę, która jawiła się naszym oczom w półmroku lekko zadrzewionej drogi. Księgowy zaczął się oddalać gwałtownie. Ja bardziej powoli, zależnie od tempa pościgu. Bestia goniła wytrwale i zajadle dotrzymywało mi kroku. W pewnym momencie, nieco mnie już wkurzyło. Wydarł się ze mnie zachrypnięty ryk, który miał nieco zmieszać paskudę, a zarazem udało mi się w ten sposób poznać kiepski stan mojego zdrowia. Wkrótce potem udało mi się dogonić Księgowego. Byliśmy porządnie zmęczeni ucieczką, choć mi udało się zachować nieco więcej sił, nie zrywając się tak nagle. Mimo wszystko, dało się odczuć tę przygodę na późniejszym etapie. Przebrnęliśmy do Nacpolska, a tempo wyraźnie spadło.

Nocny powrót

Minęliśmy Żukowo i skręciliśmy na Srebrną. Jazda w tę stronę, pod względem zmęczenia kojarzyła mi się z powrotem z Jury, tuż przed Księgowego praktykami we wrześniu 2008, gdy jechaliśmy ledwo, ledwo. Można by rzec, że teraz było podobnie. Zatrzymaliśmy się na poboczu niedaleko wsi i odpoczywaliśmy, ostatni raz wspólnie w tej podróży. Usiedliśmy i zbieraliśmy siły do ostatniego etapu. Przez Srebrną przemknęliśmy szybko, bo pamiętany był przez mnie jeden z dawniejszy pościg psów z tej okolicy, a mieliśmy już dosyć ich na tę noc. Wjechaliśmy w las i powoli doczłapaliśmy się do skrzyżowania, gdzie po kolejnych kilku chwilach się pożegnaliśmy i udaliśmy w swoje strony. Księgowy turlał się do Naruszewa, a stamtąd przez Przyborowice i Goławice do A., gdzie dojechał okrutnie wymęczony. Ja na południe, obserwując mgłę płożąca się w lesie i gdzieniegdzie na polach. Warstwa jej cienka, wprowadzać mogła w nastrój tajemniczości. Rozważane było, którą drogę obrać, tak żeby się już bardziej nie męczyć, aby skrócić resztę trasy. Skończyło się tak jak wtedy, gdy pierwszy raz przekroczyło się 200km jednego dnia. Za Radzikowem, przed wyrobiskami piasku, skręt w pola w stronę lasku, a za nim pagórkiem z piachem od południowej strony. Przeturlanie przez polne drogi do Chociszewa i przejazd przez wieś, by ominąć DK 62. Ostatnie chwile spędzone zjeżdżając w dolinę Wisły, docierając pod bramy domu. Następne kilka dni trwało chorowanie.

Zaliczone gminy

- Łęczyca (M+W)
- Daszyna
- Grabów
- Kłodawa
- Przedecz
- Chodecz
- Choceń
- Włocławek (W+M)
- Fabianki
- Lipno (W+M)
- Skępe
- Szczutowo
Rower:Zielony Dane wycieczki: 255.00 km (0.00 km teren), czas: 14:00 h, avg:18.21 km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Linkuj | Komentuj | Komentarze(0)

K o m e n t a r z e
Nie ma jeszcze komentarzy. Komentuj

Imię: Zaloguj się · Zarejestruj się!

Wpisz cztery pierwsze znaki ze słowa obiep
Można używać znaczników: [b][/b] i [url=][/url]