Podróże Weroniki - pamiętnik z początku XXI wieku

avatar Weronika
okolice Czerwińska

Szukaj

Informacje o podróżach do końca 2019.07

Znajomi na bikestats

wszyscy znajomi(35)

Moje rowery

Zielony 31509 km
Czerwony 17565 km
Czarny 12569 km
Unibike 23955 km
Agat
Delta 6046 km
Reksio
Veturilo 69 km
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Archiwum

Wpisy archiwalne w kategorii

2 Osoby

Dystans całkowity:26525.91 km (w terenie 1765.95 km; 6.66%)
Czas w ruchu:1738:50
Średnia prędkość:15.25 km/h
Maksymalna prędkość:75.46 km/h
Suma kalorii:15203 kcal
Liczba aktywności:301
Średnio na aktywność:88.13 km i 5h 47m
Więcej statystyk

Do Rzymu i przez Alpy XII - San Marino

Niedziela, 17 lipca 2011 | dodano: 29.06.2013Kategoria 2011 Włochy, 2 Osoby, Z Kasią

Dzień 12

Monte Titano

Pobudkę trudno w rzeczywistości tak nazwać. Sen bardzo przerywany i niespokojny, co chwila poprawiając siedzące "legowisko" na ławeczce. Trudno nazwać tę przerwę odpoczynkiem. Niemniej udało się zregenerować spory zapas sił na kolejny dzień. Koniec odpoczywania przed 7, wcześniej obserwując kilka grup szosowych jadących na trening. Początek dnia zaczął się dość łatwym podjazdem do granicy San Marino w Acquaviva. Ujechało się w sumie kilka kilometrów, po czym trzeba było zsiąść. Uogólniając, tam gdzie droga wynosił 5-6% podjazdu, po prostu się szło. Kilka razy zachciało mi się spróbować jechać, lecz po nieprzespanej w pełni nocy i wciąż jeszcze ciężkim bagażu, nie było to dla nas łatwą sprawą.


6:57. Dogana di Verucchio I. Dolina rzeki Marecchia. Widok ku NNW


6:57. Dogana di Verucchio I. Zamek Montebello na wysokości 437 m n.p.m. Widok ku W


6:57. Dogana di Verucchio I. Torriana (452 m n.p.m.). Widok ku NW


6:57. Dogana di Verucchio I. Monte di Pietracuta. Widok ku SWW


7:07. Wjazd do San Marino w Gualdicciolo. Widok ku SSE

Pierwsza przerwa na przystanku położonym powyżej 370 m n.p.m., po zaledwie 2 godzinach podróży i prawie 5 km odległości. Zjadło się krótkie i skromne kanapkowe śniadanie. Siedząc na ławce, można było podziwiać przebytą do tej pory odległość i co jakiś czas oglądać kolejne przejeżdżające grupy kolarzy. Odsapnąwszy, można było ruszyć dalej, tym razem przemieszczając się przez ścisłą 1-3 piętrową zabudowę Borgo Maggiore. Skręt w Via 28 Luglio i Via Piana.


9:49. W San Marino. Borgo Maggiore. Wzniesienia w tle już we Włoszech. Widok ku SE


9:56. W San Marino. Borgo Maggiore. Widok ku S


9:59. W San Marino. Borgo Maggiore. Po lewej kolejka linowa. Widok ku N

Przy 8.5 km trasie, po kolejnej godzinie spędzonej na marszu w górę, nastąpiła przerwa na skrzyżowaniu z Via Montalbo. Utworzono tam bardzo przyjemny punkt widokowy, od drogi odgrodzony niewielkim murkiem (remont przeprowadzono około rok przed naszym przybyciem). Roztaczał się stamtąd wspaniały widok w kierunku zachodnim i pólnocno-zachodnim.


10:14. Città di San Marino. Skrzyżowanie przy wjeździe do centrum i drodze do Murata. Przy prawej krawędzi Torriana (452 m n.p.m.). Widok ku NWW

Dłuższa przerwa nastąpiła na Piazzale Marino Calcigini przy drobnej restauracyjce. Po chwili namysłu zamówiło się pierwszy ciepły posiłek, jakim była pizza. W trakcie oczekiwania, warto było udać się na pobieżne zwiedzanie miasteczka. Wpierw ja na warcie, pilnując bagażu. Po kilkunastu minutach zmiana ról i to mi teraz przyszło ruszyć na zwiad. Przeszło się kilka metrów na wschód, by skorzystać z windy, przemieszczając się dzięki niej do góry o 3-4 piętra. Następnie odbyło się spacer wznoszącymi serpentynami Via Paolo III do prostej i dość płaskiej Via Donna Felicissima, która doprowadziła mnie do Piazza della Libertà, gdzie znajdował się ratusz. Przerwa przy barierce, by po kilku zdjęciach ruszyć najkrótszą drogą ku górze.


10:54. Città di San Marino. Piazza della Libertà. W centrum Palazzo Pubblico z końca XIX w. Widok ku NNW

Wkrótce poniosło mnie pod La Rocca o Guaita. Z braku czasu/funduszy nie wchodziło się do zamku, lecz od razu na taras przed nim. W otwartej przestrzeni dało się słyszeć głosy kilku polskich wycieczek lub pielgrzymek. przemieszane z innymi językami. Nie chciało mi się wnikać, ani szukać znajomości. Wystarczyło pozachwycać się panoramą, jaka roztaczała się z wysokości ponad 700 m n.p.m. Morze Adriatyckie również było widoczne.


10:59. Città di San Marino. W tle Adriatyk. Widok w kierunku NE z poziomu tarasu widokowego przy Twierdzy Guaita

Wracając na dół przechodziło się koło Basilica di St Marino i niewielką uliczką zmierzając w kierunku kolejki górskiej. Nieco poniżej mijało się strzelnicę kuszniczą Cava dei Balestrieri.


11:03. Città di San Marino. Basilica di San Marino. Widok ku N


11:07. Città di San Marino. Po prawej kolejka linowa do Borgo Maggiore poniżej. Widok ku N

Trochę dalej minęło się muzeum tortur i doszło na poziom windy. Po około pół godziny szybkiego marszu przez stolicę San Marino, można było wrócić, lecz okazało się, że pizza jeszcze nie została podana. Na szczęście, nie udało mi się nawet wyjąć mapy w celu obmyślenia dalszej trasy, gdy oto podali to co trzeba. Ku naszemu niezadowoleniu, był to posiłek mały, niezbyt obfity w składniki i dość twardy. Trochę nas zawiódł, ale dobre i to. 20 minut po 12 znów na rowerach w dalszej drodze.


12:12. Città di San Marino. Widok z parking w pobliżu lokalu, w którym przyszła pora na obiad ku NW


12:32. Città di San Marino. Skrzyżowanie przy wjeździe do centrum i drodze do Murata. W centrum Torriana (452 m n.p.m.). Widok ku NW

Zjeżdżając dość ostrożnie, wróciło się do Via Montalbo. Opuszczenie miasta nastąpiło lesistą Via Gamella z podjazdem przed samą dzielnicą Murata. Wyjechało się z niej takim samym zjazdem do Fiorentino, ale by je opuścić, ponownie trzeba było się wysilić. Było strasznie gorąco przy słabym wietrze.


13:12. San Marino. Fiorentino. Po prawej Monte Titiano (739 m n.p.m.). Widok ku NNW

Z doliny rzeki Conca do Metauro

Od granicy do Mercatino Conca przez blisko 5 km praktycznie się nie wysilając. Droga obdarzona licznymi zakrętami opadała z 560 do 300 m n.p.m. Była miłą odmianą po męczącym poranku, nawet jeśli krótkim. Krajobrazy w czasie zjazdu ku dolinie rzeki Conca z grubsza przypominały te w Beskidach.

Druga połowa dnia upłynęła na kolejnym podążaniu w górę, do punktu położonego o ~100m wyżej niż ten w czasie przerwy w San Marino. Tyle tylko że na odcinku prawie dwukrotnie dłuższym. Dzięki temu poszło nam to znacznie szybciej. Duże odcinki pokonywane były jadąc, co prawda powoli, ale wytrwale. Wraz z przebytymi kilometrami, krajobraz wzgórz i zboczy stawał się bardziej suchy oraz słabiej zalesiony. Liczba wzniesień była tak duża, że przypominały mi archipelag mniejszych lub większych szczytów.

Z głównej trasy zboczyło się do Monte Cerignone, licząc na przerwę pod jakimś sklepikiem. Niespecjalnie się go jednak szukało, i też nie udało się znaleźć. W to miejsce można było obejrzeć starówkę z perspektywy pieszego z rowerem. Ulice były tam dość strome i nie było sensu dodatkowo obciążać siebie i roweru. Przyszło nam się schronić na kilka minut w chłodzie cieni, ale nasz "spacer" przypominał bardziej ich pochód. W tamtych chwilach upał najbardziej dawał się nam we znaki.


15:44. Monte Cerignone. W centrum Monte della Valle (835 m n.p.m.) i Monte San Paolo (860 m n.p.m.). Widok ku NNE


15:48. Monte Cerignone. Po prawej Monte Faggiola (818 m n.p.m). Widok ku SE


16:04. Monte Cerignone. Widok ze stoku Monte Faggiola ku NW

W wyniku zmęczenia, zjechało się na powrót do głównej drogi, kontynuując pieszo (z przestojami) przez około 2-3 km. Potem teren nadal się wznosił, ale łagodniej. Na tyle, by ślamazarnie przeć do przodu. Dłuższe odcinki jazdy, z rzadka przerywane, by pewne momenty przejść pieszo. Pomimo przebytego dystansu, jechało się lżej.


16:42. Alpe della Luna. W pół drogi między Monte Cerignone i Serra Nanni. Dolina Torrente Apsa i Foglia, do której wpada w Lago di Mercatale. Widok ku SSE


16:45. Alpe della Luna. W pół drogi między Monte Cerignone i Serra Nanni. Dolina Torrente Apsa i Foglia, do której wpada w Lago di Mercatale. Widok ku SE


17:02. W pobliżu Serra Nanni. W centrum strome zbocza Monte Carpegna (1415 m n.p.m.). Widok ku SWW

Kolejny dłuższy spacer (poprzedzony zjazdem) w Ponte Cappuccini, położonym obniżeniu, pomiędzy dwoma najwyższymi punktami na przebywanej tego dnia trasie. Krajobraz, w tych najwyższych partiach, przedstawiał się bardziej niż do tej pory opustoszały, z widocznymi masywniejszymi formami terenu. Był też najciekawszy dzięki rozległości widocznego obszaru.


17:46. Ponte Cappuccini. Po lewej Castello di Pietra Rubbia (757 m n.p.m.). Po prawej skała Pietrafagnana (798 m n.p.m.). Widok ku SEE


17:50. Między Ponte Cappuccini i Carpegna. Dolina Torrente Mutino, wpadającego do Foglia w Cupa. W tle masyw Monte Nerone (1525 m n.p.m.; 30km). Widok ku SSE

Od okolic Carpegny jechało się praktycznie ciągle w dół. Najciekawsze były dość ostre slalomy w Torrito. Dalej dość nudny, zjazd do Lunano, wśród mało ciekawego krajobrazu. Miasteczko omijało się z boku, przejeżdżając tunelem o ponad 2,5 km długości. Pierwszy na trasie taki etap powodował nerwową atmosferę, za każdym razem, gdy zbliżał się jakiś pojazd. Dzięki temu, przejazd pod wzgórzami odbył się w podwyższonym tempie jazdy.

Druga strona była niezmiernie płaską, choć dość wąską doliną. Słońce powoli znikało za wierzchołkami, więc rozpoczęło się poszukiwanie miejsca, które nadawałoby się na porządny nocleg. Po ponad 5 km udało się zatrzymać we wsi Palazzi, gdzie przyszło nam poprosić o możliwość zatrzymania się na terenie podwórka jakiejś miejscowej rodziny, u której akurat chyba trwał zjazd rodzinny z bliżej nam nieznanego powodu. Po naradzeniu w swoim gronie udzielili nam pozwolenia i można było rozbić się na nieogrodzonym podwórku. Dali nam po plastrze arbuza, trochę się udało obmyć z potu i soli, z trudnościami wymienić parę zdań i ostatecznie legnąć w namiocie przed 21.


19:28. Zjazd w dolinę rzeki Metauro, po wyjechaniu z tunelu od strony Lunano. Widok ku SSW


20:05. Sant'Angelo in Vado. Widok ku SSE


20:10. Sant'Angelo in Vado. Widok ku NNW


20:17. Palazzi. Dolinę Metauro. Widok ku SWW
Rower:Zielony Dane wycieczki: 68.00 km (0.00 km teren), czas: 07:00 h, avg:9.71 km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Linkuj | Komentuj | Komentarze(0)

Do Rzymu i przez Alpy XI - Rawenna

Sobota, 16 lipca 2011 | dodano: 29.06.2013Kategoria 2011 Włochy, 2 Osoby, Z Kasią

Dzień 11

Zabytki Rawenny

Pobudka dość wczesna, gdy jeszcze świeciło czyste poranne słońce. Niespieszne spakowanie i start przed ósmą. Przed opuszczeniem noclegu zamieniło się jeszcze parę słów z gospodarzami. Po pół godzinie dojechało się do Rawenny. Wjazd do centrum od zachodu. Przerwa pod ścianami Basilica di San Vitale i siedząc na murku, grzejąc porannym ciepłem, jedząc proste śniadanie. W pobliżu udało się dostrzec tablicę z mapą miasta i wyróżnionymi na niej zabytkami. W ciągu ponad 10 km, jakie przebyło się po mieście, widząc 6 z 7 zabytków na liście UNESCO. Nie udało się zobaczyć tylko Capella di San Andrea, do której się nie weszło. Obejrzało się natomiast wnętrze mauzoleum Teodoryka, które jednak było dość puste i trwała tam częściowa renowacja. Kasia ponadto weszła do dwóch kościołów, podczas gdy mi przyszło pilnować rowerów. Raz lokalny młodzieniec, stojący pod kościołem, wypytywał mnie o naszą podróż. Rozmowa była trudna, gdyż ciężko było się porozumieć po angielsku, przy dość słabym poziomie znajomości go z obu stron.


9:36. Rawenna. Kościół pw. Santi Giovanni e Paolo. Widok ku W


10:26. Rawenna. Basilica di Sant’Apollinare Nuovo. Widok ku NE


10:34. Rawenna. Baptysterium Arian. Widok ku W


10:42. Rawenna. Basilica di San Vitale. Widok ku NWW


11:14. Rawenna. Zamek Rocca Brancaleone zbudowana przez Wenecjan w 1457 r. Widok ku NNE


11:21. Rawenna. Mauzoleum Teodoryka. Widok ku NNE

Oprócz tego warto było pokręcić się po mieście, od którego wręcz biło przetrwanymi wiekami. Z Rawenny wyjechało się na południowy wschód. Prowadziła nas ścieżka rowerowa. Wyprowadziła nas do Classe, gdzie na spokojnie weszło się do wnętrza Basilica Sant'Apollinare. Ponadto krótki odpoczynek na posiłek i okrążenie całego kompleksu.


12:36. Równoległa do Via Romea, ścieżka rowerowa nad rzeką Uniti w Ravennie. Widok ku N


12:36. Via Romea, widziana ze ścieżki rowerowej nad rzeką Uniti w Ravennie. Widok ku W


13:07. Basilica Sant'Apollinare w Classe


13:09. Prazbiterium z absydą w Basilica Sant'Apollinare w Classe


13:25. Basilica Sant'Apollinare w Classe. Widok ku NW

Wyjechało się na trasę SS16. Minęło się wesołe miasteczko, zajmujące bardzo dużo powierzchni. Dużo dalej z kolei przejeżdżało się obok sporego pola, zajętego przez panele słoneczne. Z szosy zjazd tuż za Savio, skręcając ku wschodowi. Przejechało się przez niewielki obszar bez zabudowań. Przed jego końcem przerwa na krótki posiłek.

Riviera romagnola

Wjechało się co Cervia. Po kilku skrzyżowaniach, skręt nad morze. Było tam niestety taka masa ludzi, że od samego patrzenia robiło się słabo. Doszło się z rowerami w pobliże morza, gdzie zagadnął nas ktoś dość leciwy. Po krótkiej wymianie zdań powrót na asfalt, odjeżdżając w dalszą podróż. Ulicami jeździło sporo aut. Wszędzie było mnóstwo pieszych. Czasem mijało się innych rowerzystów. Praktycznie wszyscy w letnich nastrojach, ubraniach i z ekwipunkiem plażowicza. W Cesanatico zakupy, w tym lody, które jak każdego dnia, ratowały nas swym smakiem.


17:17. Ścieżka rowerowa w Cesenatico przy ulicy Viale Roma. Widok ku NEE

W całym kompleksie miast nadmorskich sporo było ścieżek rowerowych i często z nich się korzystało. Niemniej, cieszyło mnie, gdy odbijało się od wybrzeża w głąb kraju. Stało się to w Bellaria. Wjazd na lokalną drogę biegnącą na południe. Początkowo jechało się przez rejony pojedynczych domów jednorodzinnych. Droga była dobrej jakości, choć należała do tych podrzędnych. Przejechało się przez San Mauro Pascoli oraz Savignano Sul Rubicone, w których trochę przyszło nam zabłądzić. Trasą SS9 do Santarcangelo di Romagna, a tam skręt na południowy zachód w trasę SS14. Celem było San Marino, którego wzgórze od pewnego czasu widać było z oddali.


17:58. Końcowy odcinek Rubikonu, między Gatteo a Mare i Savignano Mare. Widok ku S


19:50. San'andrea. Po prawej Torriana (452 m n.p.m.). Widok ku SSW

Powoli zaczynało się ściemniać. Ujechało się ponad 10km. Przejechany został most nad rzeką Marecchia. Przebyło się jeszcze kilka kilometrów, ostatecznie zatrzymując się pod koniec Dogana di Verucchio w pobliżu ronda. Tam zakończyła się podróż tego dnia. Przed nami San Marino i długie podejście. Nie chciało nam się uskuteczniać nocnego spaceru. Przerwa na przystanku. Jeszcze przed zachodem słońca udało się ugotować kolację, lecz zjedzona została już po ciemku. Wyjęło się śpiwory i po opatuleniu nimi, można było przespać się, choć z przerwami, aż do wschodu słońca. Nocleg nie najwygodniejszy, ale spokojny.


20:16. Ponte Verucchio. Monte Titiano (739 m n.p.m.) i San Marino. Widok ku SE


20:24. Ponte Verucchio. San Marino tuż przed zachodem słońca. Widok ku E


20:27. Ponte Verucchio. Marecchia. Widok ku NNE
Rower:Zielony Dane wycieczki: 97.00 km (0.00 km teren), czas: 06:00 h, avg:16.17 km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Linkuj | Komentuj | Komentarze(0)

Do Rzymu i przez Alpy X - Nizina Padańska

Piątek, 15 lipca 2011 | dodano: 29.06.2013Kategoria 2011 Włochy, 2 Osoby, Z Kasią

Dzień 10


Start po 9. Cały dzień był bardzo jednolity. Było bardzo pusto. Przejeżdżało się przez tereny rolnicze, co jakiś czas mijając ludzkie osady, raz mniejsze, a raz większe. Płasko niesamowicie. Aut prawie żadnych.


10:23. Droga między Cavarzere i Passetto. Widok ku S

Pierwszą większą miejscowością było Cavarzere. Przemknęło się tam bez zatrzymywania. Kolejnym była Adria. Tam przerwa pod sklepem. Kasia poszła na zakupy, a mi przyszło pilnować rowerów i oczekiwać na nową parę spodenek. Dotychczasowe porwały mi się doszczętnie, a wszelkie próby naprawiania nie trwały dłużej niż kilka godzin. Szczęście, że nie zniszczyły się w samej Wenecji. Nowa para spodenek wytrwała do końca wyprawy i wiele lat po niej samej. Z miejscowości tej wyjechało się małą, lokalną dróżką, dzięki czemu w ustronnym miejscu można było się przebrać. Chwilę potem, z naprzeciwka podjechał jakiś lokalny rowerzysta i nas wypytywał o podróż, co i rusz się dziwiąc, że nam się tak chce, nie dowierzając i produkując tego typu jęczenie.


11:18. Adria. Po lewej Canalbianco. Widok ku NW

Kilka kilometrów dalej wjazd do Bottrighe. Z daleka widać było most. Zachciało nam się pojechać do niego przez miasteczko. Dojechało się więc do rzeki, dalej ruszając do mostu. Tu zdziwienie. Na most prowadziły tylko dwie drogi. Jedna prosto z północy i druga, którą się jechało, lecz jedno skrzyżowanie wcześniej nastąpił zjazd do miasteczka. Nie chcąc wracać tą samą trasą, pojechało się ścieżką po wale, okrążona została strefa przemysłowa. Obrzeżną ulicą z domami jednorodzinnymi wróciło się do drogi wjazdowej. Cofnięcie się, ostatecznie wjeżdżając na most. Wtedy to przekroczyło się Pad, po włosku zwany Po.


11:42. Bottrighe. W centrum wieża kościoła pw. San Francesco. Widok ku S


11:44. Bottrighe. Wieża kościoła pw. San Francesco. Widok ku N


12:02. Pad w pobliżu Bottrighe. Widok ku SW


12:02. Curicchi. Widok ku NNW


12:32. Pad w pobliżu Bottrighe. Widok ku NWW

Zmęczyło nas popołudniowe słońce. Szukało się jakiegoś otwartego sklepu. Skręt do Ariano i po objechaniu kilku uliczek naszła nas rezygnacja. Ponownie się okazało, że na most prowadzi bardzo mała ilość dróg dojazdowych i trzeba się cofnąć w to samo miejsce, z którego do miasteczka się wjeżdżało. Po godzinie, jadąc wzdłuż kanałku, dostrzegło sie ławeczki. W cieniu. Będąc w stanie zmęczenia i głodu, z tym większą chęcią naszła nas chęć się zatrzymać. Przygotowało się makaron z pomidorowym sosem. Było to w miejscowości Torbiera. Tuż obok znajdował się pomnik.


13:32. Ariano Ferrarese. Widok ku NW


14:06. Mezzogoro. Widok ku SSE


15:01. Torbiera. Kolejny obiad na wyprawie


15:16. W Torbiera po obiedzie

Po 10 km, już bez problemów, przejeżdżało się przez Codigoro. Po kolejnych dojechało się do Lagosanto. Tam, nim się wjechało pomiędzy zabudowania mieszkalne, odwiedziło się wpierw wielkopowierzchniowy market. Zdziwiło mnie trochę, bo okolica nie wyglądała na taką, która by go potrzebowała, czy raczej, by firma lokowała się właśnie tam. Pomijając ten temat, uzupełniło się zapasy cukru w ciele i ponownie się odetchnęło w cieniu budynku.


19:04. Kolczasta roślina w okolicy Laguna Valli di Comacchio.


19:13. Laguna Valli di Comacchio. Widok ku SE


19:22. Laguna Valli di Comacchio. Widok ku NE


20:19. Nad rzeką Reno w Madonna del Bosco. Widok ku W

Dalsza część dnia była odrobinę chłodniejsza. Nie przyszło nam się natknąć już na żadne większe, czy mniejsze miejscowości. Co najwyżej pojedyncze domy. Było rolniczo i pusto. Objechało się od zachodu lagunę Valli di Comacchio. Niespecjalnie wytężając wzrok dało się zobaczyć drugi brzeg. Nad wodą unosiły się stada ptaków. Przy drodze udało się dostrzec niespotkane przez nas wcześniej rośliny.


21:18. Mezzano. Widok ku SE

Przed wieczorem, niedługo przed samym zachodem słońca, obwodnicą ominęło się Alfonsine. Trasą SS16 po zmroku dojechało się do Mezzano i po kilku próbach udało nam się znaleźć nocleg na podwórku. Było to u pewnej rodziny, z dużą ilością drzew odgradzających dom od szosy. Na spokojnie można się było obmyć korzystając z ogrodowego węża. Podarowano nam też brzoskwinie. Tak czy siak, była to prawdopodobnie ostatnia szansa, by znaleźć jakiś nocleg i nie wjeżdżać do Rawenny nocą, tym bardziej, że chciało nam się to miasto obejrzeć za dnia. Tymczasem, w pobliżu ~1km dało się słyszeć koncert rockowy.
Rower:Zielony Dane wycieczki: 113.00 km (0.00 km teren), czas: 08:00 h, avg:14.12 km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Linkuj | Komentuj | Komentarze(0)

Do Rzymu i przez Alpy IX - Wenecja

Czwartek, 14 lipca 2011 | dodano: 29.06.2013Kategoria 2011 Włochy, 2 Osoby, Z Kasią

Dzień 9

Poranek

Pierwsza noc we Włoszech za nami. Z kolejnymi było różnie. Dużo im brakowało do swobodnych noclegów w Skandynawii, czy nawet po kilku kilometrach szukania w Polsce. Śpiąc na poboczu, udało się wypocząć tak, by móc przetrwać kolejny dzień. Start około pory wschodu słońca. Było chłodniej niż w nocy, ale wciąż ciepło.


4:49. Caposile W. Widok ku NE


6:01. Poranek w Ca' Noghera. Widok ku E

Drogą co jakiś czas, z rzadka mijało nas jakieś auto. Trasa przypominała przejazd lokalnymi wiejskimi asfaltami. Nie było żadnych wsi, ale co jakiś czas, z prawej mijało się domy położone poniżej poziomu drogi. Piętrowe, a mimo to w większości opuszczone i zrujnowane. Wybudowane były w stylu, którego nigdzie indziej nie przyszło mi spotkać. Po kilkunastu minutach przejechało się wiadukt i ruszyło trasą SS14. W pobliżu lotniska zamieszanie. Znak autostrady i wątpliwości jak jechać dalej. Po kilku minutach dezorientacji, udało się przekroczyć niewielki rów i ruszyć dróżką koło terenu lotniska. Wkrótce okazało się, że prowadzi do SS14, na którą z powrotem się wjechało. Jak się teraz i później okazało, oznaczenia znaków drogowych, są miejscami równie właściwe i poprawne, jak i u nas.

Wenecja

Po kolejnych kilometrach, spędzonych w przedmieściach Wenecji, udało się dotrzeć do pokrętnej serii skrzyżowań w okolicy fortu Marghera. Aut było już sporo i nastręczyły nam nieco kłopotu. Ostatecznie jednak wjechało się na most prowadzący do Wenecji. Tam krótki postój i zdjęcia. Jazda mostem dłużyła się nam, aczkolwiek było to interesujące doświadczenie. Udało się dotrzeć do pierwszego włoskiego celu.


6:59. Wenecja o poranku. Widok ku SE


7:30. Kurier w Wenecji. Widok ku S

Tuż przy wjeździe nawiązało się rozmowę z pewną amerykanką, która właśnie opuszczała miasto na rowerze. Po rozmowie i zebraniu kilku informacji - poszukiwania. Pokręcenie po placu, a potem mój spacer na rozeznanie, w stronę dworca kolejowego. W końcu przypięło się rowery bliżej, a bagaże zostawione zostały w przechowalni... Drogiej... Okoliczni ludzie nie wzbudzali naszego zaufania, tak jak przypadek jegomościa, który chciał "pomóc" ponieść bagaż jednego małżeństwa. Z nerwowym uczuciem niepokoju szło się szybko, by obejść jak najwięcej i jak najprędzej. Uliczki, jakimi się wędrowało, były wybierane losowo, sugerując się tylko położeniem kolejnych celów na mapie.


9:15. Skrzyżowanie: w lewo Rio dei Tolentini, prosto Rio del Malcanton, w prawo rio de Ca' Foscari, za plecami Rio di Santa Margherita. Widok ku N

Szło się ku południowym ulicom i przemieszczało się na wschód, aż do Ponte dell' Accademia. Tam poobserwowało się Canal Grande wraz z poruszającymi się po niej łodziami i wodnymi taksówkami wycieczkowymi. Więcej uwagi przykuła Basilica di Santa Maria della Salute, ulokowana przy wschodnim krańcu kanału. Z powodu upału, trzeba było odpocząć kilka minut w cieniu, nim ruszyło się na północ. Ponownie przebyło się na drugą stronę Canal Grande dopiero przez most Rialto.


9:31. Sklep z lokalnymi pamiątkami w dzielnicy Dorsudoro


9:38. Canal Grande. W centrum Basilica di Santa Maria della Salute. Widok ku SEE


9:38. Canal Grande. W centrum Basilica di Santa Maria della Salute. Widok ku SEE


9:38. Canal Grande. Widok ku NW


9:56. Canal Grande. Most Rialto. Widok ku N


10:11. Calle del Tentor. Błądząc po Wenecji. Widok ku NW

Po kilku minutach udało się znaleźć mały market, gdzie wpadły niewielkie zakupy spożywcze. Po zjedzeniu lodów, zastanawiało nas, czy aby nie wejść do San Giacomo dell'Orio, ale koszt biletu skutecznie nas odstraszył. Tak samo jak reakcja kasjerki, która z góry nam "podziękowała" za nie odwiedzenie wnętrza. Wędrówka zakończyła się przy dworcu kolejowym. Stąd pędem, jak najprędzej ku rowerom, które na szczęście wciąż stały przypięte. Jeszcze trochę odpoczynku w cieniu, w zmęczeniu miastem i z motywacją, by jak najprędzej je opuścić. Pomyśleć, że wcześniej chciało mi się tu spędzić z pół dnia. Hahaha... Po dwóch godzinach było go powyżej uszu.


10:45. Kościół pw. Santa Maria di Nazareth. Widok ku NWW

A jakie wrażenia? W tym wypadku reklamy są tak przereklamowane, że szkoda gadać. Niewątpliwie miasto ma ciekawą historię i układ architektoniczny. Również zabytki wewnątrz są zapewne interesujące, mimo że się do nich wchodziło - nasz cel leżał gdzie indziej, a Wenecja miała być jeno ciekawostką, o jaką warto zahaczyć przy okazji. Z mniej przyjemnych rzeczy - śmieci, brud, tłok, straganiarstwo i podejrzani ludzi. No cóż. Miasto samo podjęło decyzję by wabić turystów i jako takie ponosi tego konsekwencje. Szkoda że nie można tam było jechać rowerem. Uwinęłoby się 2-3 razy szybciej...

Popołudnie

Z radością przejechało się z powrotem mostem w drugą stronę. Z nieba lał się żar, a wyjazd ze strefy miejskiej stanowił niemały kłopot bez dokładnych map. Margherę opuściło się jadąc w dużej mierze przez dzielnicę portową i przemysłową. Dojazd do E55. Jazda, która wcale a wcale nas nie zachwycała. Ruch aut obfity wzmożony i znacznie ciężarówkowo-TIRowy. W pewnym momencie droga skręciła prosto na południe. Z naszej lewej ukazał się las, a po kilku kilometrach - ścieżka z prawej strony. Bez wahania opuściło się groźną krajówkę, odtąd widząc ją po drugiej stronie wąskiego kanałku


11:52. Podróż przez Margherę. Widok ku NW


12:10. Marghera. Ścieżka rowerowa przy rondzie łączącym Via delle Macchine i Via Elettricità. Widok ku NE


16:40. Ścieżka wzdłuż E55 w okolicy Lova. Widok ku S

W Polato na zachód. Dalszą trasę pokonywało się, jadąc pomiędzy najróżniejszymi wioskami. W Rosara uzupełniło się zapasy wody u tamtejszych mieszkańców, choć dogadać się było niezmiernie ciężko. W Codevigo udało się znaleźć sklep, pod którym urządziło się popołudniową przerwę na odpoczynek i zajadanie lodami. Słońce nie było już prażące. Powietrze wciąż gorące, ale w przyjemny letni sposób. Okoliczne miejscowości składały się z dość zadbanych domostw, ale poza Wenecją, widać było bardzo mało ludzi na ulicach.


17:35. Rosarad. Droga do Codevigo wzdłuż rzeki Brenta. Widok ku SEE


17:47. Codevigo. Kościół pw. San Zaccaria. Widok ku SE


18:57. Kościółek w Castelcaro. Widok ku SW

Dzień zakończył się na długo przed zachodem słońca, po południowej stronie Canale dei Cuori. Schronić udało się na skraju pola kukurydzy, ale były problemy z dogodnym rozstawieniem namiotu. W połowie nocy jeden z członów stelaża pękł, czyniąc dalszą podróż, czy raczej noclegi, nieco mniej przyjemnymi.

Chciało się ratować stelaż jak i czym tylko można, jednak próżny był to trud i ostatecznie trzeba było się pozbyć zawadzającego elementu, a namiot rozpostarty został na skróconym stelażu, z rurkami składanymi ręcznie. Nie pamiętam już, czy stało się to wszystko od razu, w ciągu kilku dni czy całej wyprawy. Faktem jest, że po kilku dniach wynikła z tego duża nieprzyjemność.
Rower:Zielony Dane wycieczki: 95.50 km (1.00 km teren), czas: 07:00 h, avg:13.64 km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Linkuj | Komentuj | Komentarze(0)

Do Rzymu i przez Alpy VIII - Akwilea

Środa, 13 lipca 2011 | dodano: 29.06.2013Kategoria 2011 Włochy, 2 Osoby, Z Kasią

Dzień 8

Pogranicze

Poranek był niezwykle rześki i ciepły. Pakowanie zeszło nam dłużej niż zazwyczaj, zapewne z powodu względnego komfortu tego położenia. Wróciło się na szosę, mknąc ku zachodowi. Teren był dość falisty, podjazdy i zjazdy rozciągnięte. Tempo było znaczne, a jazda przyjemna. Z prawej mijało się góry i zbocza płaskowyżu. Powietrze było przejrzyste. Aż chciało się jechać.


7:59. Po lewej kościół pw. Vida. W tle po prawej Čaven (1185 m n.p.m.). Widok ku NNW


8:24. Pola wsi Šmihel SW. Po lewej Škabrijel (646 m n.p.m.). Po prawej Štanjel (553 m n.p.m.). Widok ku NW

Po około godzinie dojechało się do przejścia granicznego, tak lądując w Gorizia. Zrazu ciężko było nam się połapać, gdzie i jak jechać. W pobliżu placu Battisti, który był w istocie parkingiem, udało się natrafić na mały "market", gdzie uzupełniło się zapasy treściwego jedzenia, które zdążyło nam wyparować przez poprzednie dwa dni. Sklep wyglądał dość obskurnie, było sporo "promocji". Sprawiał wrażenie, jakby miał wkrótce zostać zamknięty. Kupiło się co trzeba oraz litrowe lody cytrynowe - zaczynało bowiem być gorąco, a była ochota na coś słodkiego. Od tej pory stał się to obowiązkowy punkt programu, podczas jakichkolwiek zakupów we Włoszech. O ile to było możliwe, zawsze kupowało się ten sam smak, a nieliczne przypadki, gdy do rąk wpadały inne, kończyły się poczuciem niespełnionej misji.


8:53. Około 9 rano wjazd do Włoch, między miejscowościami Rožna Dolina i Goriza. Widok ku W

Śniadanie spożyte zostało na małym skwerku koło fontanny. Od razu też udało się opróżnić paczkę lodów. Zaraz potem uzupełniło się zapasy wody, by ruszyć dalej. Mostem "8 Sierpnia" przejechało się ponad rzeką Isonzo, za nią skręcając w lewo. Jadąc drogą biegnącą mniej więcej wzdłuż A34, przejechało się przez kilka mniejszych miejscowości.


8:57. Goriza. Piazza Sant'Antonio. Po prawej katedra pw. Santi Ilario e Taziano. Widok ku W


10:17. Goriza. Most kolejowy nad rzeką Isonzo. W tle w centrum Škabrijel (646 m n.p.m.). Widok ku NNE

Równina


11:59. Między Villesse i Ruda. Pasmo Alp Julijskich w okolicy Ajdovščiny. Widok ku NNE

Tuż przed miejscowością Ruda, zachciało nam się rozszerzyć nasza trasę o Akwileję. Po prawdzie zamysł ten zrodził się jeszcze w czasie śniadania, ale dopiero tu został wprowadzony w życie. Drogami 8 i 68 przejeżdżało się poprzez miasteczka o stylu zabudowie, który pierwszy raz na oczy przyszło nam widzieć. Co jaki czas pojawiały się palmy. Dużo budynków było białych, a okiennice w większości zamknięte.


12:03. Ruda. Kaczka, co królem być chciała. Widok ku NEE


12:03. Ruda. Kościół pw. Santo Stefano z XVI w. Widok ku W

W Fiumicello skręt na zachód i po kilkunastu kolejnych minutach prażenia, udało się osiągnąć cel. Przeszło się przez ruiny portu, teraz będącego ogrodem, obeszło katedrę, ostatecznie weszło do środka. Wewnątrz panował wspaniały chłód. Obeszło się całe pomieszczenie, przyglądając się zabytkom z przeszłości i porównując z opisami, z lekcji historii. Gdy się to skończyło, ponownie tego dnia uzupełniło się wodę, nieco się nią schładzając.


12:52. Akwilea. Ruiny rzymskiego portu rzecznego. Widok ku SSW


13:10. Wnętrze bazyliki pw. Santa Maria Assunta w Akwilei. Największa mozaika wczesnochrześcijańska, która dotrwała do naszych czasów


13:19. Wnętrze bazyliki pw. Santa Maria Assunta w Akwilei


13:23. Bazylika pw. Santa Maria Assunta z XI w. w Akwilei. Widok ku E

Płaskie popołudnie

Po prawdzie ciężko jest cokolwiek napisać o kolejnej części dnia. Do wieczora zdarzyły się dwie rzeczy. Ugotowany został normalny, porządny obiad na kuchence, a godzinę później, w skutek nieuwagi, wjechało się na siebie. Niegroźnie, ale przez dłuższy czas utrzymywał się u mnie siniak na brzuchu. Trasa była płaska, nudna, męcząca psychicznie, płaska, co jakiś czas jechały tiry lub ciężarówki. Co jakiś czas mijało się kanał lub rzeczkę. Było płasko... Po prostu nie jedźcie tamtędy, jeśli wam umysł miły...


13:51. Terzo D'aquileia. Rowerowa kładka wzdłuż rzeki Terzo, prowadząca na most przy Via 2 Giugno. Widok ku NW


15:18. Torviscosa NE. Szyszka pinii

18:36. Rzeka Tagliamento między miejscowościami Latisana i San Michele Al Tagliamento. Widok ku NNE

Gorący wieczór

Przed wieczorem rozpoczęło się poszukiwanie noclegu. Niestety, tereny były dość ludne, lasów praktycznie brak lub na tyle skąpe i blisko drogi, że nie było ochoty tam spać. Dodatkowo, gdy tylko trzeba było się zatrzymać, zaraz zaczynały nas kąsać komary. Chmary niesamowicie namolnych komarów. W Polsce mamy dość leniwych przedstawicieli tego rodzaju. Tutejsze niestety charakterem przypominały bardziej gzy czy końskie muchy. Jedynym wyjściem była dalsza jazda i jak najkrótsze postoje.


20:06. Marengo. Po lewej Canał Postumia, po prawej rzeka Lemene, za plecami Canałe Maranghetto. Widok ku NNW

W czasie szarówki doszło do przerwy we wsi Stretti. Zagadało się do stojącego w ogrodzie mężczyzny (30 - 40 lat), ale nie zgodził się udzielić nam schronienia na podwórku. Po zapytaniu o możliwość noclegu gdzieś w okolicy, wskazał kierunek do boiska. Pojechało się w tamtą stronę, ale teren nie wzbudzał mojego zaufania, więc trzeba było szukać dalej - już po zapadnięciu zmroku. Po 20:00 dojechało się do przedmieścia San Donà di Piave. Przerwa na przystanku w Calnova-Fiorentina. Zjadło się skromną, kanapkową kolację i zdrzemnęło się tam.


00:46. Caposile. Już dawno po północy, a tu nadal upał. Widok ku W

Po godzinie (sen płytki, przerywany), w okolicy zaczęła się szwendać grupka kilku osób. Łazili kilka minut to tu, to tam. Po jakimś czasie dało się słyszeć nieco głośniejsze odgłosy. Na spokojnie, lecz pospiesznie trzeba było się spakować i ruszyć. Skręt w SP51. Droga ta prowadziła przez przemysłowe obrzeża San Donà di Piave. Lampy, swym ciemnym, pomarańczowym światłem, pozwalały nam bez przeszkód kontynuować. Mimo naszego zmęczenia, wciąż się jechało w poszukiwaniu noclegu. Co jakiś czas się przystawało, by odpocząć na stojąco, w znużeniu, z rosnącą potrzebą snu.

Przejechało się wiaduktem - na mapie tej drogi nie było oznaczonej. Tuż za nim dojazd do dużego ronda. Przerwa w jego centralnej części, zastanawiając się nad dalszą trasą. Skręt w prawo. Lampy się skończyły. Jechało się w totalnych ciemnościach. Lampka włączana z rzadka - gdy coś nadjeżdżało. Minęło się kilka pojedynczo stojących domów i kilka zagajników. Nagle powitało się światła kolejnej miejscowości - Caposile. Kilka kilometrów za nią przerwa na poboczu. Po lewej ciągnął się wysoki wał, a po prawej, położona parę metrów poniżej drogi, nizina. Odgradzała nas od niej barierka, która w pewnym miejscu oddalała się od szosy, tworząc trawiasty "parking" o długości dwóch rowerów i o szerokości pół długości roweru.

Tam też przyszło się położyć na ziemi, z przerzuconą przez barierki płachtą namiotową, odgradzając się od chłodzącego wiatru z niziny. Rowery odgradzały nas od szosy. Praktycznie spało się bez przykrycia. Tylko nieznacznie, z przyzwyczajenia. Temperatura wynosiła 26-27 stopni Celsjusza, a na niebie raźnie świecił księżyc i gwiazdy. Jazda nocą, pomimo zmęczenia, była najciekawszym etapem jazdy.
Rower:Zielony Dane wycieczki: 151.00 km (1.00 km teren), czas: 10:00 h, avg:15.10 km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Linkuj | Komentuj | Komentarze(0)

Do Rzymu i przez Alpy VII - Lublana

Wtorek, 12 lipca 2011 | dodano: 29.06.2013Kategoria 2011 Włochy, 2 Osoby, Z Kasią

Dzień 7


Kotlina Lublańska

Nocleg niewygodny. Rano dało się słyszeć niepokojące dźwięki. Ktoś, akurat tego ranka, w tym niezamieszkałym miejscu, postanowił przyjechać autem, w pobliże naszego noclegu i wykonywać prace, polegające na koszeniu lub piłowaniu roślin. Hałas był donośny, ale co chwila przerywany, tak więc nie dało rady sugerować się jego częstością. Zachowując najwyższą ostrożność i produkując jak najmniej hałasu, powoli opuściło się namiot. Cały czas przebywało się za namiotem, by zachować niską widoczność z drogi. Ot, tak na wszelki wypadek. Sam namiot złożony został na końcu tak, by jego zielona barwa zapewniała nam kamuflaż. Potem odeszło się stamtąd z rowerami, wędrując pomiędzy drzewami, aż udało się znaleźć w bezpiecznej odległości. Wtedy kurs ku drodze, niezwłocznie ruszając w świat.

Po 10 kilometrach przerwa na przystanku, położonym w równinie z panoramą Alp za plecami. Na śniadanie budyń... Wydawało mi się, że interesującym pomysłem będzie, po ugotowaniu wody, a przed rozpuszczeniem zawartości torebki, wrzucić tabletkę rozpuszczalnego magnezu. Tak też się stało. Chwilę zabulgotało, posyczało, uspokoiło się. Dla pewności poleciała druga. Po ugotowaniu, naszła pora na degustację...


9:46. W pobliżu W granicy Brinje. Na horyzoncie Alpy Kamniško-Savinjske ~20 km na północ. Widok ku NNE

Budyń czekoladowy z posmakiem cytrynowym to nie jest coś, co chcielibyście spotkać w menu. Co najwyżej raz, by przekonać się, jak smakuje. Ewentualnie więcej razy, jeśli żołądek nie doświadczał posiłku, przez nazbyt długi okres czasu. To było okropne, ale jakoś się go (lub raczej siebie) wymęczyło. Po posiłku trzeba było zagryźć chlebem, żeby załagodzić specyficzny posmak. Chwilę po ruszeniu w dalszą drogę, ukazała się granica Lublany. W pobliżu biegła trasa A1. Przejechało się ponad nią. Póki co, tereny były słabo zabudowane. Domy raczej wiejskie. Okolica pusta. Po kolejnych 10 kilometrach od posiłku dało się ujrzeć pierwsze, poważniejsze zabudowania miasta. Naprawdę przypominało mi to wjazd do Warszawy od strony Bemowa.


10:04. Wjazd do centrum Lublany od NE. Widok ku SWW


10:04. Wjazd do centrum Lublany od NE. Widok na dzielnice Jarše ku N

Co mnie zaskoczyło, to rowerowe ścieżki. Co prawda nie wszędzie, ani nie zawsze najlepiej, ale to co udało się ujrzeć i przejechać, wydało się pozytywne. Przez miasto raczej nie chciało nam się kręcić, a tylko trzymać się drogi do centrum. Tam poniosło nas na stare miasto, przejeżdżając krótki odcinek trasą pod zamkiem. Fajerwerków nie było. Raz dwa wyszukało się drogę wyjazdową, choć nie bez drobnych, nieznacznych problemów. Na przedmieściach przerwa przy sklepie, posilając się tam lodami, było bowiem gorąco, choć nie tak bardzo, jak poprzednimi dniami.


10:15. Lublana. Skrzyżowanie z Pokopališka. Ścieżka rowerowa przy ulicy Šmartinska. Widok ku SW


10:29. Lublana. W centrum budynek zwany "Skakalnica". Widok ku NNW


10:37. Lublana. Ulica Slovenska w pobliżu Štefanovej. W centrum Ljubljanski grad. Nieco po lewej kościół pw. Marijinega oznanjenja. Widok ku SW


10:38. Lublana. Pošta Slovenije. Widok ku SSE


10:43. Lublana. Ulica Mestni Trg. Widok ku SSW


10:48. Lublana. Šentjakobski most nad Ljubljanicą. Widok ku NNE

Przez długi czas jechało się wzdłuż A1. Droga prowadziła przez przedmieścia. Część trasy przebyta została ścieżką rowerową, gdy tylko była okazja. Cieszyła nas każda okazja jazdy w cieniu, a słońce prażyło mocno. Zrobiło się kilka postojów, po to tylko, by schłodzić zgrzane głowy.


12:39. Granica między Log pri Brezovici i Lesno Brdo. Trasa w stronę Vrhnika. Po prawej Ulovka (802 m n.p.m.). Na horyzoncie w centrum Hrušica. Widok ku SW

We Vrhnika skończył się płaski etap jazdy kotliną. Następnie przez 5 kilometrów wjeżdżało się, a czasem szło, drogą, która początkowo ukazała nam panoramę na miasto oraz na przebytą trasę. Wkrótce potem skryła się w lesie. Zmęczył nas upał i przebyciem 200 metrów w górę, z radością więc powitało się pierwsze oznaki zjazdu.


14:10. Vrhnika. Ostatnie miejscowość w Kotlinie Lublańskiej, jaką odwiedzało się na naszej trasie. Widok ku NE

Gorenjska

Wychynięcie z lasu i dość raźny przejazd przez Logatec. Trasa tam byłą stosunkowo płaska. Przerwa dopiero w Kalce. Tam przez kilka minut zastawiania się nad dalszą trasą. Ostatecznie ruszyło się prosto, w trasę 621, choć nie wiadomo było jeszcze, co nas miało czekać. Początkowo droga przebiegała łagodnie, jednak po trzech kilometrach pojawiła się ostry zakręt i tak samo ostry podjazd. Zejście rowerów. Rozpoczęła się długa wędrówka ku górze. Po kilometrze udało się natknąć informację o pobliskich ruinach rzymskich, a że były blisko, tak wiec zaszło się do nich. Wewnątrz nie było nic interesującego, poza samymi murami.


16:30. Fort rzymski Ad Pirum w Kalce W. Widok ku NE


16:41. W centrum Režiše (595 m n.p.m.) koło Kalce. Z prawej Raskovec (655 m n.p.m.) między Vrhnika i Logatec. Widok ku NE

Po kolejnych dwóch kilometrach marszu, przerwa na poboczu, na skale. Głód. Padło na to, by zjeść salami zakupione w Szombathely. Mimo kilku dni spędzonych w nagrzewających się sakwach - smakowała wybornie. Była ochota je jeść i jeść, aż w końcu się skończyło. Sakwy zadziałały jak piekarnik, więc wnętrze było częściowo płynne (tzn nic nie pływało, ale rozpływało się w ustach) Chwilę jeszcze się posiedziało, aż wróciło więcej sił po męczącej wspinaczce.

Okazało się, że nie pozostało już wiele drogi do kulminacji, znajdującej się na wysokości 905 m.n.p.m. Wędrowało się jeszcze przez dwa kilometry, a potem dopiero na na rowery, jadąc po dość płaskim, sporym odcinku, który co jakiś czas nieznacznie wznosił się w górę, to opadał w dół. Wkrótce ukazały się pierwsze zabudowania, samochód-ul, pozostawiony dla wypasu roju, no i resztki rzymskiego fortu Ad Pirum w Hrušicy. Wpadło kilka zdjęć, ale nie traciło się czasu na przerwy.


17:55. Fort rzymski Ad Pirum w Podkraju (Hrušicy). Widok ku S

Dalsza droga to praktycznie ciągły zjazd. Najprzyjemniejsze co może być, po wejściu na taką wysokość z bagażem. Po naszej prawej mijało się zbocza porośnięte lasem, a po lewej roztaczał się malowniczy widok na dolinę oraz dalszą trasę. Minęło się kilka wiosek o niewielkiej liczbie zabudowań. Zjazd był tak długi i miejscami stromy, że często traciło się go z oczu wskutek narastającej odległości. Co jakiś czas następował postoj, by skonsumować kolejny widok, jaki prezentowały nam kolejne miejsca. Coraz bardziej i bardziej naszym oczom ukazywała się Vipavska dolina, w całej swej rozciągłości, a także odległe zbocza płaskowyżu Karst.


18:11. Podkraj. Między Hrušicą i zjazdem do wsi Bukovje. W tle Masyw Nanos. Widok ku SSE


18:21. Podkraj. Po prawej Krížna gora (1162 m n.p.m.). Po lewej Koronov vrch (981 m n.p.m.) i w tle Veliki Greben. Widok ku NW


18:44. Col E. W centrum Vipavska dolina i stoki płaskowyżu Karst. Po prawej Veliki Greben. Widok ku W


18:44. Col E. W centrum Vipavska dolina i stoki płaskowyżu Karst. Po prawej Veliki Greben. Widok ku W


19:04. Col W. Dolina rzeki Bela. Po lewej masyw Hrušicy. Po prawej masyw Nanosu. Widok ku SEE

Ostatni odcinek zjazdu to kilka serpentyn o dość ostrych zakrętach. Przy jednej z nich, jacyś ludzie zamalowywali widoczną na zdjęciu ścianę. Minęło się kilku rowerzystów, również jadących w tym rejonie, głównie jednak pędzących w drugą stronę. Koniec to długa prosta, dochodząca do skrzyżowania, przed którym dość gwałtownie się zahamował. Poczekało się tam na Kasię, w międzyczasie obserwując przebytą drogę oraz księżyc, który w międzyczasie pojawił się na niebie. Tak oto udało się dotrzeć do Ajdovščina.


19:30. Budanje NW. Stoki Reber. Widok ku NE


19:31. Budanje NW. Po lewej stoki masywu Nanos. Po prawej stoki płaskowyżu Karst. Widok ku SSE

Krążyło się przez kilkanaście minut po mieście, nim udało się natrafić na satysfakcjonującą nas drogę wyjazdową. Interesującym był widok asfaltowej nawierzchni, dochodzącej do samych fundamentów domów. Było już dość późno i pora było znaleźć nocleg. Odpowiednie miejsce znalazło się kilka kilometrów dalej, zasłonięci od drogi krzewami i wysoką, suchą trawą.


20:37. Widok na Čaven (1242 m n.p.m.) za Ajdovščiną ku NNW
Rower:Zielony Dane wycieczki: 96.00 km (0.00 km teren), czas: 08:00 h, avg:12.00 km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Linkuj | Komentuj | Komentarze(0)

Do Rzymu i przez Alpy VI - Słowenia

Poniedziałek, 11 lipca 2011 | dodano: 29.06.2013Kategoria 2011 Włochy, 2 Osoby, Z Kasią

Dzień 6

Pagórkowate przedpołudnie

Bezpośrednim skutkiem nocnej wizyty, było odwleczenie godziny pobudki i startu o godzinę, przez kolejne trzy dni. Oprócz pierwszego noclegu, wcześniejsze kończyły się przed godziną siódmą. Nie licząc czterech odosobnionych, późniejszych przypadków, w zasadzie nie udało nam się więcej osiągnąć o tak wczesnej pory wyjazdu.

Tuż przed wyruszeniem udało się spostrzec kleszcza, który wędrował sobie po sakwie namiotowej, położonej na zewnątrz. Bez litości został zmiażdżony. Po zabiegu zeszło się z rowerami na drogę. Dolina prowadziła na zachód i wiele razy okrywał nas chłodny cień rzucany przez drzewa. Tym chłodniejsze, że po poprzednich upałach udało się się przystosować do wyższych wartości temperatury. Mimo tego, że w ciągu dnia również było nam gorąco, dzień ten wydawał się odrobinę chłodniejszy, niż pozostałe w tej serii. Początkowo jechało się w bluzach.


8:07. Rogatec. W dolinie rzeki Sotla. Widok ku SWW

Pierwsze kilometry prowadziły wzdłuż granicznej rzeki. Wspominało się niespodziewane wydarzenie, podśmiewając się co chwila i rozmyślając, jaka to z tego wyszła przygoda do opowiadania. Za Rogatec, małej miejscowości, gdzie znajdowało się kolejne przejście graniczne, nastąpił skręt na północ, kontynuując jazdę trasą 107. Wkrótce można było ujrzeć wzniesienia parku krajobrazowego Boč.


8:15. Granica między Brezovec pri Rogatcu i Tržišče. W tle Krajinski park Boč-Donačka gora. Widok ku NW


8:56. Granica między Irje i Spodnje Negonje. Na południowych obrzeżach Krajinskiego parku Boč. Widok ku NW

W Spodnje Negonje minęła prawie godzina, która zeszła nam na zakupy i uzupełnianie zapasów wody na stacji benzynowej. Wśród zakupów znalazł się m.in. potężny bochen chleba i jogurt z owoców leśnych. Ogarnęło się trochę z potu codziennego, przekąsiło co nieco i od razu lepiej się jechało.

Za Mestinje zjazd z trasy, gdy wypatrzyło się ławeczki po lewej stronie drogi. Postój tam był krótki, spędzony w cieniu. Niedługo po tym przejazd przez Šmarje pri Jelšah (235m n.p.m.). Tam z roweru rzut oka na schody drogi krzyżowej, wijące się w górę wzgórza, gdzie stał kościół. Z chwili na chwile było coraz goręcej. W Senovicy czekał nas podjazd 5-8% do 300 m n.p.m. Umęczyło nas to umiarkowanie, lecz też ukazały nam się poniższe krajobrazy i pokonana do tej pory trasa...


10:55. Šmarje pri Jelšah. Kościół pw. św. Roka. Widok ku SSE


11:39. Senovica przy granicy z Bodrišna Vas. W centrum Boč (978 m n.p.m.), po prawej Plešivec (820 m n.p.m.) w Krajinskim parku Boč-Donačka gora (10 km). Widok ku NE


11:41. Senovica przy granicy z Bodrišna Vas. Dolina Šmarskiego potoku. Občina Šmarje pri Jelšah. Po lewej Krajinski park Boč-Donačka gora (10 km). Po prawej Kościół pw. św. Roka. Widok ku NEE


11:41. Senovica przy granicy z Bodrišna Vas. Kościół pw. św. Roka, kalwaria w Šmarje pri Jelšah. Widok ku E


11:41. Senovica przy granicy z Bodrišna Vas. Po lewej Plešivec (820 m n.p.m.). W centrum, nieco z prawej piramidalna Donačka gora (884 m n.p.m.). Po prawej graniczne pasmo Macelj. Poniżej niego zamek Jelšingrad (1,5 km). Widok ku NE

Za podjazdem droga powoli opadała przez ~1km lasu. Czekało się na jego skraju, chroniąc w cieniu, gdy nie udało się zdążyć przekroczyć torów przed opuszczeniem szlabanu. Szczęśliwie nie trwało to długo. Przed ruszeniem dalej, jeszcze się chwilę poczekało, aż rozładuje się krótki sznurek aut, uprzednio tam powstały.


12:03. Grobelno. Suszenie kukurydzy. Widok ku SE

O 12:20 przejazd przez Šentjur. Około 13 przerwa w przydrożnej, bardziej przemysłowej, części Štore. Czas upłynął nam pod drzewami morwy w pobliżu stacji benzynowej. Tam można było w spokoju zjeść posiłek, za deser mając owoce owych drzew, które przypominały małe, napęczniałe gąsienice.


13:19. Štore. Owoce morwy

O 13:30 na rondzie w Teharje, do którego dojechało się ścieżką pieszo-rowerową, pojechało się na wprost, w drogę, która poprowadziła nas po słabiej zamieszkanej części Celje. Nastąpiło zbliżenie do rzeki i wtem naszym oczom ukazał się położony na wzgórzu zamek. Przejechało się u jego podnóża, pobliskim mostem dostając się na drugą stronę rzeki. Tam okazało się, że możemy bezproblemowo wjechać na rowerową ścieżkę, poprowadzoną przy zboczach wzgórz. Była na tyle szeroka, by móc jechać obok siebie przez większość trasy.


13:47. Zamek w Celje z XIV w. Widok ku SSE


13:56. Zamek w Celje z XIV w. Widok ku NE


13:56. Po lewej zamek w Celje z XIV w. Widok ku NEE

Dwie doliny

Jazda w dolinie rzeki Savinja przypominała mi krajobrazowo rejony beskidzkie. Jedynym poważniejszym wzniesieniem był wiadukt ponad torami. tam też skończyła się ścieżka. Po półgodzinnej jeździe dotarło się do Laško, gdzie odpoczywało się pod sklepem do 15:00. Wnętrze sklepu zachwycało chłodem i rześkością. Aż nie chciało się go opuszczać. Gdy wyszło się z zakupami, czuć było, jakby zderzało się ze ścianą gorącego, ale niezbyt suchego, powietrza. Panująca na zewnątrz sytuacja atmosferyczna odbierała mi siły, nie odmówiło się więc przyjemności zakupienia lodów i mleka czekoladowego. W skutek tego pojawił się efekt zmrożonego czoła i chwilę trwało zanim udało się dojść do siebie.


14:12. Pomiędzy Tremerje i Debro. Dolina rzeki Savinja. Widok ku SE


14:39. Laško. Basen w hotelu Thermana Park. Widok ku NE

Nie odjechało się daleko. We wsi Sevce zachciało się nam skręcić na drogę lokalną, by nie nadkładać kilometrów przez Zidani Most. Po przebyciu ponad 15% podjazdu weszło się na wysokości ~50metrów ponad poziom trasy nr 5. Tymczasem, od południowego zachodu dało się słyszeć niezbyt odległe grzmoty. Chmurę udało się spostrzec jeszcze w czasie jazdy, lecz wydawało się, że przemieści się prosto na wschód. Wiatr zrobił się chłodniejszy, bardziej porywisty. Chmura skryła blask słońca i zrobiło się chłodniej, bardziej cierpko. Grzmoty przybrały na sile. Po kilku minutach zastanawiania się, mimo moich początkowych oporów, przed straceniem wysiłku, jaki się włożyło w podejście, lepiej było zjechać z powrotem i cofnąć się do pobliskiego przystanku. Dosłownie chwilę potem rozpoczęłą się burza.


15:56. Sevce. Grad w Chorwacji. Widok ku SE

Gdy się dojeżdżało do schronienia, skropiły nas rzadkie, pierwsze krople deszczu. Ledwie udało się usiąść pod dachem, gdy spadły pierwsze kostki lodu. Grad walił często i gęsto. Będąc tam można było odnieść wrażenie, że ktoś strzela z karabinu. Intensywność jego była podobna, od samego początku do momentu, gdy jego miejsce zajął deszcz. Niebo było rozświetlany błyskami, które objawiały się tylko trochę rzadziej grad. W czasie największej nawałnicy czuć było podekscytowanie, podziwiając groźne zjawisko, które niemal nas dopadło w odsłoniętym terenie. Gdy został już tylko intensywny deszcz i odległe pomruki burzy, a całe widowisko oddaliło się na północ, przyszło zająć się mapą i oceną trasy.

Cała burza trwała 35 minut, z czego opad gradu trwał połowę tego czasu. Było to najintensywniejsze zjawisko atmosferyczne na naszej trasie i choć później burze nie raz nas nawiedziły, tę udało się zapamiętać na całe życie.


11:53. Niespodziewany grad

Znów się rozpogodziło. Woda spływała ulicą. Ze zboczy gór i wzgórz unosiła się świeżo sformowana para wodna. W Rimskie Toplice skręt na zachód. Rozpoczął się długi podjazd z poziomu około 215 do 412 m n.p.m, trwający przez 5,5 km i prawie godzinę.


16:36. Rimske Toplice. W centrum masyw Veliko Kozje (986 m n.p.m.). Po prawej masyw Kopitnik (919 m n.p.m.). Widok ku SSE


16:38. Rimske Toplice. Widok ku W


16:48. Podjazd w Klenovo. Widok ku W

Do przełęczy udało się dotrzeć o 17:30. Chwilę się tam postało, podziwiając zarówno drogę przebytą, jak i tą, która dopiero czekała na jej przebycie. Niebo tymczasem spochmurniało. Wciąż było ciepło, ale na zjeździe się lekko ochłodziło, nie na tyle jednak, by trzeba było zakładać bluzy. Dość szybko zjechało się do Hrastnika, czy raczej południowej doliny tej miejscowości, gdzie ulokowano elektrownię i trochę przemysłu. Stamtąd zjeżdżało się już wolniej, bo i droga łagodniej opadała, i ruch był nieco większy. Ostatecznie przejechało się do Podkraju, przez most nad Savą. W Podkraju ciekawostka - fundamenty osadnictwa rzymskiego z I w. Co prawda małe i skromne, ale był to nasz pierwszy, bezpośredni kontakt z ową cywilizacją.


17:31. Marno. Zjazd przez skraj miasta Hrastnik (253 m n.p.m.) do wsi Podkraj (207 m n.p.m.). Widok z 412 m n.p.m. ku W


17:49. RTP Hrastnik. Widok ku SSE


18:11. Podkraj W. Fundamenty osadnictwa rzymskiego z I w. Widok ku SWW

Zaraz za Podkrajem mijało się elektrownię z wysokim kominem. Kolejne 1,5 godziny spędzone zostało na jeździe wzdłuż rzeki (zasadniczo, to zakończyła się dopiero nazajutrz w Lublanie). Jej wody miały szmaragdowy odcień. W wielu miejscach widoczne były raz czarne, a raz białe, wapienne skały.


18:32. Trbovlje SW. Dolina Savy. Widok ku SW

Droga delikatnie, niemal nieodczuwalnie się wznosiła, lecz w zasadzie było płasko. Ciekawie wyglądały kolejne mosty, jakie z rzadka się pojawiały i łączyły z drogą, po której się jechało. Przy każdej okazji paliła mnie ciekawość, co też tam się kryje i dokąd te drogi prowadzą, jednak nasza trasa wymagała dalszej jazdy przed siebie. Pod koniec przejechało się przez serię tuneli, wyjeżdżając w szerszej części doliny.


18:37. Trbovlje SW. Dolina Savy. W centrum Bukowa gora (541 m n.p.m.). Widok ku NE


18:45. Trbovlje SW. Dolina Savy. Widok ku NW


19:03. Dolina Savy przed Renke. Widok ku SW

Po 20 przejeżdżało się przez Litiję, gdzie zaskoczyła nas świetna, metalowa rzeźba pająka. Zaraz za nią, przebyło się rzekę. Wjechało się w małą uliczkę, z której krótko kontynuowało się odcinkiem gruntowym wzdłuż torów, potem przez parking, aż wróciło się na asfalt.


20:12. Rzeźba przy moście w Litiji. Widok ku NW


20:13. Litija. Dolina Savy. Widok ku NE

Dalsza jazda wzdłuż rzeki trwałą około godzinę. W Zgornji Hotič czekał na nas krótki zjazd i podjazd z zakrętami. Jazda skończyła się o 21:15, tuż przy granicy lasu, nieco powyżej poziomu drogi. Jakiś czas po zapadnięciu zmroku przechodziła w regionie kolejna burza, której grzmoty pobrzmiewały i niosły się w powietrzu. Były jednak litościwe i zostawiły nas w spokoju.
Rower:Zielony Dane wycieczki: 115.00 km (0.00 km teren), czas: 08:00 h, avg:14.38 km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Linkuj | Komentuj | Komentarze(0)

Do Rzymu i przez Alpy V - Chorwacja

Niedziela, 10 lipca 2011 | dodano: 29.06.2013Kategoria 2011 Włochy, 2 Osoby, Z Kasią

Dzień 5

Dwie granice


6:14. Okolice Nagyfernekág. Poranek pod słomą. Widok ku SW

Obudziło nas ciepłe słońce oświetlające całą ścianę namiotu. O 6:30 w gotowości do jazdy. Przejechało się przez las w którym jeszcze było chłodno. Zaraz za nim przerwa we wsi, gdzie uzupełniło się wodę u ludzi, których się nie rozumiało, a oni nas. Wzięte zostały tylko 3-4 butelki, a potem czym prędzej w drogę. Teren był płaski. Za wsią czekała nas spora przestrzeń bezludna. Częściowo jechało się po niby ścieżce, po lewej stronie drogi. Zrobiło się ze dwa krótkie postoje, z czego jeden po prawej stronie drogi. Około 7:30 przerwa na stacji benzynowej. Uzupełniło się zapas wody o resztę butelek, zrobiło ostatnie zakupy za forinty i zjadło śniadanie. O 9:10 w drogę. Pięć minut później witało się kolejną granicę, a o 8:20 po raz pierwszy wkraczało do Słowenii.


7:04. Kálócfa. Kościół pw. Szent Lőrinc. Widok ku SWW

Praktycznie cały pobyt w tej jej części spędzony jadąc przez miasto Lendava. Nasza droga sprowadzała nas ku dołowi, aż do ronda na którym zmienił się kierunek jazdy, a teren był płaski. Za naszymi plecami zostawione zostały wzgórza, wznoszące się na wschód od miasteczka. Wyjechało się w obszar rolniczy z dużą powierzchnią kukurydzy. Po lewej mijało się elektrownię na biomasę. Jeszcze chwila i już widać było granicę z Chorwacją. Była 10:10.


9:37. Lendava. Widok ku SE


9:51. Biogazownia Lendava, na S od miejscowości. Widok ku NNE

Poza UE - płasko

Po raz pierwszy rowerem wyjechało się poza granice ówczesnej Unii Europejskiej (odkąd Polska do niej dołączyła) i trzeba było wykorzystać paszporty. W gruncie rzeczy tylko na nie zerknęli, a nam pozostało dalej cieszyć się jazdą. Nie wiedzieć czemu, ale zaraz za granicą, po wyjechaniu na otwartą przestrzeń za przygraniczną wioską, zrobiło nam się goręcej, parniej i duszniej, a pragnienie co chwila uszczuplało zapas wody. Droga wiła się bez wyraźnego celu i to w zasięgu wzroku. O 11 dojechało się do Čakovec. W centrum zagadał do nas Chorwat i po krótkiej, acz nieco kłopotliwej w zrozumieniu, wymianie zdań, ruszyło się do kościoła. Ja przy rowerach, a Kasia do środka. Czekając, był czas, aby przeanalizować mapę. W międzyczasie przechodził koło mnie, poprzednio spotkany tubylec.


10:21. Pierwsze kilometry w Chorwacji. Widok ku NNE


10:26. Pola w okolicach Zebanec Seloc. Jak okiem sięgnąć, niesłychanie prosta trasa. Widok ku S


11:59. Kościół pw. św. Mikołaja w Čakovec. Widok ku NNW

Przerwa trwała do 12. Przed wyruszeniem, zanurzyło się jeszcze ręce w wodach fontanny, która niestety była nieprzyjemnie zagrzana. Pięć minut jazdy później zajechało się pod mało okazały zamek. Samo miasteczko opuszczone zostało 10 minut po zobaczeniu zamku, choć zdawało się, że trwało to o wiele dłużej. Na horyzoncie ukazały się odległe wzgórza. Nawierzchnia drogi była świetna przez cały dotychczasowy dzień. Pobocze oddzielone białą ciągłą linią pozwalało na bezkonfliktową podróż. Byłoby wszystko świetnie gdyby nie narastający upał. Po drodze przerwa w cieniu na ławeczce, w pobliżu kościółka czy też kaplicy. O 13 dojazd do rzeki Drawy, jednej z większych europejskich. Widok ze środka mostu wyglądał ciekawie, bowiem ulokowany był tuż za miejscem zlewania się dwóch rzek.


12:03. Čakovec. Stari grad Zrinskih. Widok ku SW


12:16. Granica miedzy Čakovec i Nedelišće (na zdjęciu). W tle Pasmo Ivanščica. Widok ku SW


112:23. Nedelišće. Widok ku NE


12:28. Upał na trasie pomiędzy Čakovec i Varaždin. Na horyzoncie Pasmo Ivanščica. Widok ku SSE


13:06. Varaždin. Drava i jej kanał (po lewej). Widok ku NWW

Dojechało się do Varaždinia. Od razu pojechało się w stronę starej części miasta, ale poprzednie zrobiło na nas lepsze wrażenie. Zobaczyło się kilka starych budowli, koronę zamku otoczonego wysokim wałem. Kasia złapała kapcia. Po rozwiązaniu problemu, co odbywało się zacienionym miejscu, wychynęło się na większą ulicę i skręciło w prawo. Po niedługiej chwili trzeba było zapytać przypadkową kobietę o to, jak wyjechać z miasta, w kierunku przez nas pożądanym. Nie bardzo udało się zrozumieć, co do nas mówiła. Prawdę powiedziawszy to co 8-10 słowo, ale generalnie udało się załapać kierunek.


13:15. Varaždin. W centrum wieża ratusza (z lewej) i kościoła Ivana Krstitelja (z prawej). Widok ku SW


13:17. Varaždin. Ratusz. Widok ku NW


13:19. Pomnik Grzegorz z Ninu w Varaždinie przy kościele pw. św. Ivana Krstitelja. Widok ku N


13:22. Varaždin. Twierdza Stari Grad. Widok ku NE


13:23. Varaždin. Ulica Viktora cara Emina przy kościele pw. św. Florijana. Widok ku NNW

Poza UE - wzgórza

Kierując się na południe, wyniosło nas na jakąś wylotówkę, choć jak się okazało - błędnie. Droga te wyprowadziła nas wprost na zachód, a po jakimś kilometrze dopiero pojawił się skręt w lewo na południe. Jechało się długą, płaską drogą o lekkim zakrzywieniu w lewo, ostatecznie po dłuższej, męczącej chwili, wyprowadzającej nas na właściwą drogę. Jak po powrocie się okazało, była to nowo wybudowana obwodnica i tylko nadłożyło się przez nią czasu i kilometrów, bowiem w rezultacie trzeba było się cofnąć i zatoczyło niepotrzebne ćwierćkole. Oczywiście wszystko w wysokiej temperaturze. Jedynym plusem był widok gór, do których się przybliżało.


13:56. Zachodnia obwodnica Varaždina. W tle Pasmo Ivanščica. Widok ku SSW


14:05. SW obwodnica Varaždina. Widok na centrum miasta ku E

O 14:30 udało się wypatrzyć kawałek wolnej przestrzeni. Dokładniej rzecz biorąc, była to łączka, co prawda sucha, ale łączka. Dodatkowo ukryta w cieniu. Przysnęło mi się. O 16 był gotowy posiłek, a ruszyło się stamtąd dopiero o 17:12. Szybciej niż dnia poprzedniego, udało się poradzić z upałami.


17:12. Obiad nad kanałkiem w Vidovec. Widok ku E

Przez jakiś czas kontynuowana była jazda przez równinę. Stopniowo zmieniała ona swój charakter i pojawiły się mniejsze podjazdy. Ominęło się Ivanec i Lepoglavę cały czas podziwiając pasma gór.


17:48. Cerje Nebojse. Pasmo Ivanščica. Widok ku SW


18:03. Cerje Nebojse. W centrum wzgórze wsi Stažnjevec. Widok od SSE do SWW ku SSW


18:03. Cerje Nebojse. Pasmo Haloze. Widok ku NWW


18:36. Tereny miasta Lepoglava w pobliżu granicy z Kaniža. W tle Pasmo Ivanščica. Widok ku SW


18:48. Pasmo Ivanščica w Lepoglava. Widok ku SW


19:00. Pasmo Ivanščica w Muričevec. Widok ku SE

Za Lepoglavą skręt na drogę do Bednja (~240 m n.p.m.). Przez parę kilometrów nic się nie zmieniło, po czym wjechało się w dość wąską dolinkę, ulokowaną miedzy wapiennymi zboczami, które przed naszymi oczami obnażały swe wnętrza. Skręt do Šaša, a tam wybrało się drogę na południe. Wtedy rozpoczął się morderczy podjazd, który przekształcił się w marsz. Przebyło się tak Cerje Jesenjsko i dotarło do Gornje Jesenje (~350 m n.p.m.).


19:19. Silos między Benkovec i Bednja. Widok ku SE


19:22. Bednja. W centrum Sušec (846 m n.p.m.) Widok ku SWW


19:22. Bednja. Cmentarz w NE części wsi. Widok ku NNE


20:00. W pobliżu granicy między Cerje Jesenjsko i Gornje Jesenje. Widok ku NE


20:05. Gornje Jesenje. Oleander?


20:14. Zmierzch w Gornje Jesenje. Na horyzoncie graniczne pasmo Macelj. W centrum Donačka gora (883 m n.p.m.). Widok ku NWW


20:15. Gornje Jesenje. Kościół pw. św. Ivana Krstitelja. Widok ku S


20:15. Gornje Jesenje. Widok ku W

Był już wieczór i już niewiele czasu zostało do zachód słońca. Nie zwlekając, rozpoczął się długi zjazd. Minęło się kamieniołom w Žutnicy. Wyjechało się na obrzeżach Podgory Krapinskiej (~190m n.m.p.). Skręt na północ przez Đurmanec i Hromec.
Jako, że było się w górzystym terenie, zmrok zapadał szybciej. Ostatnie kilometry po Chorwacji jechało się w nocy. O 21:40 przekroczenie granicy i z powrotem było się w UE.


20:20. Zjazd z Gornje Jesenje do Žutnicy. Kamieniołom na N stoku góry Sušec (846 m n.p.m.). Widok ku SSW

Na tym nie koniec. Nie było w nas zbytnio sił i ochoty, by jechać rowerami, więc przez kolejne ~3km zwyczajnie się szło, pchając rowery obok nas. Przechodząc przez małą wieś, w pobliżu granicy i taszcząc wielkie toboły, w dodatku w nocy, na innych osobach mogło to wywołać co najmniej podejrzane wrażenie. Co jakiś czas zaszczekał pies z pobliskiego gospodarstwa. Czasem przejechało auto, czasem ciężarówka. Kilka razy trzeba było się zatrzymać, by trochę odpocząć. Ostatecznie rozbiło się na małym, łagodnym, trawiastym zboczu. Nie liczyło się na nic więcej, w tak górzystym terenie, a o tak później porze lepiej było nikogo nie kłopotać, tym bardziej, że było się tuż przy granicy.

Po północy do namiotu zaświeciły nam dwie latarki...
Nieznane głosy...
Nieznany język...
Pytania...
Ciemno...

W końcu zapytali po angielsku i dało się rozpoznać mundury na przybyszach. Ktoś, widząc naszą wędrówkę, poinformował władze o podejrzanych osobnikach, kręcących się w pobliżu rzeki - rzeki, która dzieliła dolinę, pomiędzy dwa państwa. Po kilku-nastu minutach wyjaśniło się naszą sytuację. Skontrolowano nasze paszporty, po czym odjechali ku przejściu granicznemu, by potwierdzić moje słowa. Wrócili po godzinie, a nam pozwolono w spokoju przetrwać tę noc, nie mając innej alternatywy noclegu.
Rower:Zielony Dane wycieczki: 137.00 km (0.00 km teren), czas: 09:00 h, avg:15.22 km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Linkuj | Komentuj | Komentarze(0)

Do Rzymu i przez Alpy IV - Węgry

Sobota, 9 lipca 2011 | dodano: 29.06.2013Kategoria 2011 Włochy, 2 Osoby, Z Kasią

Dzień 4

Gorące wzgórza

Pobudka około 6. Namiot był rozgrzewany porannym słońcem. Po godzinie start, a o 7:40 zwiedzanie niewielkiego kościoła z romańskim, bardzo specyficznym, portykiem.


6:56. Pod lasem w okolicy Röjtökmuzsaj. Poranek po nie-burzy. Widok ku N


7:35. Przez Völcsej. Po prawej kościół pw. Szent László. Widok ku W


7:46. Portyk kościoła w Sopronhorpács. Widok ku NE


7:54. Kapliczka przydrożna w Sopronhorpács. Widok ku NWW

O 8:15 przerwa, aby się uzupełnić wodę. Wypadła u Węgra, gadającego tylko w ojczystym oraz niemieckim. Napełniając butelki, gadało się z nim mieszanką polsko-angielską. Mimo że nie wiadomo było co mówił, to wydawało się rozumieć o co mu chodziło. Chyba opowiadał nam trochę o swojej przeszłości i że był żołnierzem. Zaraz za wsią czekał nas stromy podjazd, w trakcie którego nastała przerwa na podjadanie przydrożnych śliwek (wcale nie węgierek). Słońce zaczynało nas przypiekać. Na wysoczyźnie czekał nas szeroki widok na zboża i odległe wzgórza na zachodzie.


8:46. Słoneczniki na Węgrzech, między Répcevis i Peresznye. Widok ku NWW


8:54. Zjazd do Peresznye. Widok ku SW


9:19. Zboża na Węgrzech, między Peresznye i Horvátzsidány. Widok ku W

Godzinę po spotkaniu, zjechało się po długim zboczu w niewielką dolinę, gdzie leżała wieś o nazwach w dwóch językach. Nim się wyjechało, postała niewielka pętla, zanim udało się odnaleźć tabliczkę z informacją o kierunku. Oczywiście, znów trzeba było powoli pchać się w górę. Kilka kilometrów dalej przejazd przez las. Tam również pojawił się jeden większy podjazd, w trakcie którego trzeba było się zatrzymać na poboczu, by odpocząć. Jako, że gorąco było już bardzo silne, leżąca na poboczu Kasia wydała się jadącemu kierowcy w potrzebie. Po zauważeniu nas zawrócił i zatrzymał się, nie wiedząc czy przypadkiem nie potrzebuje pomocy. Upewniwszy się, że nic się nie stało, ruszył w swoją stronę. Chwilę potem zjadło się jeszcze trochę śliwek, bo akurat w pobliżu było drzewo. Chwilę po godzinie 10, jadąc w dół dostrzec można było miasto Kőszeg. Jako że było nieco na północ od naszej trasy przejazdu, nie powiodło nas do niego i jechało się bez zatrzymywania.


10:02. Leśny zjazd między Horvátzsidány i Kőszeg. Widok ku SWW


10:08. Kőszeg i okolice. W tle góry Kőszegi-hegység. Widok ku SWW


10:08. Kőszeg i okolice. W tle góry Kőszegi-hegység. W centrum kościół pw. Jézus Szíve. Widok ku W

Jadąc po płaskiej drodze wyższej rangi (ale nie takiej znowu szerokiej jakby mogła być) oczom ukazał się przystanek i jezioro kilkanaście metrów za nim. Chciało nam się zatrzymać i usiąść coś zjeść, ale przystanek był w środku tak nagrzany i duszny, że lepiej było usiąść przy drodze po przeciwnej stronie, no i na dodatek w cieniu.


10:25. Przerwa nad Abért-tó. Kamień upamiętniający Elhunyt Abért László, zmarłego dwa lata wcześniej, Zadunajskiego Dyrektora ds. Środowiska i Gospodarki Wodnej, pochowanego w Szombathely. Widok ku W


10:26. Posiłek nad Abért-tó. W tle Kőszegi-hegység. Widok ku W

Wraz odpoczynkiem po jedzeniu (wykończona została, otwarta poprzedniego dnia, puszka konserwy i ser) siedziało się tak chyba z pół godziny. Kolejna połowa przebiegała nam na męczącej psychicznie trasie na odludziu. Wioska jakaś co prawda była, ale leżąca nieco dalej na zachód. Podróży nie umilał fakt rosnącego upału i duszności. O 11:20 naszła decyzja, by zjechać w najbliższą możliwą drogę, która wprowadziła nas do długiej wsi. Gdy było można, to następowało krycie się w cieniu domów, ale niewiele to dawało, bo słońce wisiało prawie przed naszymi twarzami.

Upalne miasto

Ostatecznie jeszcze przed 12 nastąpił wjazd do Szombathely. Nie posiadając ŻADNEJ mapy tego największego, w tej części Węgier miasta, objeździło się kilka ulic, nim o 12:20 udało się dostać do głównego placu.


11:49. Wjazd do Szombathely. Widok ku SSE


12:14. Synagoga w Szombathely. Widok ku NNW


12:19. Rynek w Szombathely. Widok ku W

Na tym się nie skończyło, bo na pieszo przeleciało nam 10 minut, spędzonych na poszukiwania czegoś apetycznego, ostatecznie godząc się na lody gałkowe (Kasia czekolady i malinowy, ja cytrynowy i jagodowy). Kolejne pół godziny trwało szukanie lokalnej kuchni, bo takiej nam się zachciało spróbować, lecz w przystępnych cenach nie udało się dostrzec niczego "węgierskiego". Był za to jakiś kebab czy coś. Ostatecznie poszukiwania naprowadził nas na kuchnię wschodnią. Zamówiony został kurczak w cieście i kurczaka w sosie cytrynowym. W stosunku do naszych cen, zapłaciło się odrobinę więcej, ale za to też więcej. Tak dużo, że z ledwością udało nam się wszystko zjeść mimo, że naprawdę nam smakowało. Ostatnie porcje jadło się niemal z bólem z przejedzenia, ale wspomagając się wodą, jakoś dało się radę. Przerwa ta skończyła się pół godziny od podania obiadu.


13:20. Przerwa obiadowa w Szombathely


13:55. Szombathely. Centrum Áruház po W stronie rynku. Widok ku NNW

O 14 już w drodze. Jeszcze zachciało nam się zrobić zapasy w sklepie, który udało się wypatrzyć w pierwszej części jazdy po mieście. Potrwało to z kwadrans. Zakup o 14:15 w Penny Market przy u. Z powodu ogromnego dobijającego upału naszła mnie ochota na kakao. Mimo pełnego żołądka, zostało otworzone póki zimne, zaraz po wyjściu na dwór, gdzie ponownie zalała mnie fala gorąca. Było to najlepsze chyba kakao jakie przyszło pić. Nawet Kasia wypiła sporą jego część. Mimo niewątpliwej wspaniałości, osuszenie było kolejną ciężką próbą. Dosłownie pękając w szwach, jechało się na południe, z wolna opuszczając miasto.


17:46. Przerwa między Kisunyom i lasem. Widok ku NNW

Po kwadransie pierwsza przerwa, która potrwała około 20 minut. Po kilku kolejnych minutach znowu przerwa. Zmęczenie zmiotło nas na pobocze, w cień drzewa, gdzie nawiedziła nas drzemka. Po dwóch godzinach znowu udało się przemóc do dalszej jazdy i opuścić okolice Szombathely. Zjechało się w dół, na rozległą równinę, obsianą obficie zbożami. Jak się okazało, o 18:15 znów nastała potrzeba zatrzymać się pod sklepem. Była nadzieja, że będzie można kupić jakiś zimny napój, ale sklep nieczynny był. W poczuciem rezygnacji, przyszło nam usiąść przed wejściem, skryć się w cieniu i odpoczywać przez kolejne pół godziny. Od strony słońca brzęczał automat z mlekiem, od którego nieprzyjemnie woniało.

Ciepłe równiny

Na koła udało się zwlec dopiero w kilkanaście minut później. Ogólna temperatura była znośna i ciepła. Wjechało się w las, lecz po naszej prawej drzewa zostały wycięte na szerokość szosy. Prawdopodobnie przygotowywane było tam poszerzenie trasy. Za lasem przecinało się jakąś trasę o sporym znaczeniu, w pobliżu miasteczka Kormend, do którego jednak nie chciało nam się skręcać. Zamiast tego przejechało się nad rzeczką, minęło stadninę po lewej, a niedługo za nią zaczął się wjazd pod górkę.


17:58. Pola między Kisrádóc i Nemesrempehollós. Rozległa Mała Nizina Węgierska, granicząca z Wschodnim Przedgórzem Alp. Widok ku SEE


18:00. Pola między Kisrádóc i Nemesrempehollós. Rozległa Mała Nizina Węgierska, granicząca z Wschodnim Przedgórzem Alp. Widok ku SSE


20:05. Pola między Zalalövő i Zalaháshágy. Już po żniwach. Widok ku E

Około 20 jazda przez tereny nieco pagórkowate, z widocznym dalekim horyzontem. 20:16 to początek zjazdu do doliny w której leżało Zalalövő. Znów była nadzieja na jakiś otwarty sklep, ale niczego nie udało się spostrzec przy głównej drodze, więc nawet nie było sensu się zatrzymywać. Tuż za wsią czekało nas długie wejście po drodze z serpentyną o 3-4 zakrętach. Na szczycie odpoczęło się trochę. Zaczęło się robić chłodno, choć pchając rowery nieźle przyszło się nam napocić. Droga opadała, a ciężary rozpędzały się grawitacyjnie. Wkrótce udało się wypatrzyć miejsce na nocleg, tuż za słomą na świeżo zaoranym polu.


20:17. Zalalövő w dolinie Zali. W centrum kościół pw. Szent László.Widok ku SSE


20:18. Zalalövő. Kościół pw. Szent László. Widok ku W


20:44. Okolice Nagyfernekág. Ostatnie kilometry przed noclegiem. Widok ku S
Rower:Zielony Dane wycieczki: 108.00 km (0.00 km teren), czas: 08:00 h, avg:13.50 km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Linkuj | Komentuj | Komentarze(0)

Do Rzymu i przez Alpy III - Ze Słowacji do Węgier, przez Austrię

Piątek, 8 lipca 2011 | dodano: 29.06.2013Kategoria 2011 Włochy, 2 Osoby, Z Kasią

Dzień 3

Wzgórza


5:44. Nocleg między Naháč i Trstín. Widok ku SW

Wyjątkowo wczesna pobudka około 5:30. Spakowało się namiot i zrobiło pierwsze pranie, akurat w spływającym z góry strumyku. Wraz z posiłkiem, całość zajęła nam blisko godzinę. Na rowerach siedziało się już o 6:40. Podziwiało się góry na horyzoncie w promieniach wschodzącego słońca, równie pięknie prezentujące, się co i o zachodzie. Orzeźwiająca pogoda o poranku zachęcała do dalszej podróży. Delikatny chłód współgrał z ciepłem słońca. Lekko się jechało i w górę, i w dół. O 7:00 zjazd do Trstinu, gdzie podjechało się pod stary dworek. Kolejne były Smolenice leżące u stóp tamtejszego zamku, który widać było z daleka. Do wsi wjechało się odrobinę pod górkę. Nawierzchnia była brukowana kilkusetletnią kostką. Z chęcią została pożegnana.


6:38. Część pasma Małych Karpat, czyli północny kraniec Karpat Pezińskich. Widok z noclegu między Naháč i Trstín ku SW


6:46. Pola między Naháč i Trstín. Po prawej północny kraniec Karpat Pezińskich wraz z Záruby (768 m n.p.m). Widok ku SWW


7:02. Dworek(?) w Trstín. Widok ku SW


7:03. Trstín o poranku. W tle kościół pw. apoštolov Petra a Pavla. Widok ku SSE

Kilka kilometrów dalej czekał nas spory podjazd, tylko po to, by z dużą prędkością przemknąć przez leżącą poniżej niego wieś. O 7:50 zatrzymała nas melodia dobiegająca z intrygujących nas od dłuższego czasu głośników, zawieszonych na słupach energetycznych. Zabawnie brzmiącą melodię się nagrało, po czym, już w trakcie jazdy, wysłuchać można było jeszcze słowackich ogłoszeń o cenach w jakimś sklepie.


7:08. Trstín. Na wzgórzu zamek Smolenice. Po lewej kościół pw. Narodenia Panny Márie. Widok ku SW


7:59. Miedzy wsiami Dolné Orešany i Doľany. Równina Naddunajska - S część Doliny Naddunajskiej. Widok ku SWW

O 8:30 przejazd przez niewielką osadę Časta, jednak zadbaną i ładnie się prezentującą. Zaraz za nią trwał remont mostu, więc jechało się prowizorycznym zastępczym. Wjechało się w las. Były dwie okazję zobaczyć z daleka zamek Czerwony Kamień. Na śniadanie przyszło zatrzymać się w Dubová, na przystanku schowanym w cieniu. Niedługo po nim wjechało się do miasteczka Modra i Pezinok. Wyjeżdżając, smażyło nas słońce, powietrze duszne i do tego jeszcze wzmożony ruch aut. Odcinek do Svätý Jur rozmył się w mej pamięci, jako godzinna męczarnia. Samo miasto osiągnięte zostało o 10:20. Wcześniej mijało się muzeum wina, jako że region tutejszy nieco się tym zajmuje.


8:45. Dubová. Trochę "historii XX w. na kołach". Widok ku S


9:11. Dubová. Po lewej kościół pw. Ružencovej Panny Márie. Widok ku NE


9:28. 35 st.C. w Modra. W centrum kościół pw. Štefana kráľa, przy którym nastąpił skręt w prawo. Po lewej kościół ewangelicki. Widok ku SSE

Bratysława

Po 15 minutach, zmagając się z silnym wiatrem z południa, którego wcześniej nie odczuwało się zbyt często, dojechało się do granic Bratysławy. Jako że z Milówki wyruszało się w o tej samej porze, dało nam to 48 godzin podróży od ostatniego posiłku w Polsce do samych obrzeży stolicy Słowacji. Przez całą dalszą podróż porównywało się kolejne postępy, jakie bieżącego dnia się dokonywało do godziny 10-11, oraz jak wiele pozostawało nam kilometrów do pokonania, by osiągnąć dzienne 100 km. Rzecz jasna wpływało to pozytywnie na psychikę, gdy porównywało się ponad 100km pokonane od 10 rano pierwszego dnia podróży i planowe 80-60 do pokonania, od tej samej godziny innego dnia.


11:16. Tatra T6A5. Widok ku SE

Do centrum jechało się długo, przez mało interesujący obszar biegnący wzdłuż torów tramwajowych. Część zabytkową osiągnęło się o 11:45, a o 12 dojazd do parku w pobliżu Dunaju. Co nieco się przekąsiło z sakw i odpoczęło. Kasia wysłała sms-a informacyjnego, który zapoczątkował co-dwudniowy zwyczaj, który zmienił się dopiero w Rzymie na zwyczaj co-trzydniowy.


11:50. Kościół Trynitarzy w Bratysławie. Widok ku W


11:52. Kościół pw. św. Stefana w Bratysławie. Widok ku SWW


11:53. Zamek Bratysławski. Widok ku SW


11:57. Brama Michalska. Widok ku SW


12:24. Pomnik Pavola Országh Hviezdoslava. Widok ku S

W moim odczuciu Bratysława sprawiła pozytywne wrażenie. Może nie powalała na kolana, ale było dość sympatycznie. Z początku ciężko była nam się odnaleźć, tak jak i w innych większych miastach. Dość dużo czasu zajęło nam opuszczenie miasta, bo bez mapy dokładnej, takie czyny do łatwych nie należą. Nieoczekiwanie przekroczyło się granicę i wjechało do Austrii. Co prawda granica została oznaczona słupami, ale nie było żadnej informującej tablicy. W końcu przejazd ten, nie należał do znaczniejszych, sugerując się szerokością i jakością drogi, więc prawdopodobnie mało kto tam przejeżdżał.


12:36. Dunaj w Bratysławie. Po lewej Zamek Bratysławski. Po lewej Hundsheimer Berg (480 m n.p.m.). Widok ku NWW


13:08. Pogranicze Austrii i Słowacji. Karlova Ves - zachodnia dzielnica Bratysławy. W tle Devínske Karpaty Widok ku NNW


13:20. W pobliżu autostrady A6 pod Kittsee. W centrum Kamzik TV Tower, na wzgórzu Kamzik (439 m n.p.m.). Widok na Bratysławę ku N

Austria

Tak więc o 13 udało się wjechać do pierwszego, z nowo poznanych krajów tej wyprawy. Wyjechało się z przygranicznej osady Kitsee i dosłownie zaraz za nią, rozpoczęło gotowanie. Czynność była niezwykle ciężka z powodu silnego wiatru. Trzeba było przenieść się z pierwszej lokalizacji o 100 metrów dalej, do przejazdu pod niewielkim wiaduktem, gdzie można było najłatwiej osłonić ogień. Ponadto chronił nas cień.

Około 14:30 w dalszą drogę. Kasia odjechała pierwsza, gdy przez mnie były jeszcze pakowane ostatnie rzeczy. Przy okazji, na skrzyżowaniu udało się dostrzec znak szlaku rowerowego, którego powinno się trzymać. Niestety było za późno i przez 500 m trzeba było ją, by zawrócić na właściwy szlak. Niewiele się straciło. W powietrzu unosiło się rozgrzane powietrze. Słońce przypiekało jeszcze nie do końca uodpornioną skórę. Horyzont ukazywał liczne wiatraki. Dziesiątki wiatraków i żadnych domów.


14:46. Austriackie mrowie wiatraków po S stronie autostrady A6 pod Kittsee. Od lewej do centrum Wzgórza Hainburskie. Przy prawej krawędzi wzgórze Kamzik (439 m n.p.m.) z Kamzik TV Tower na szczycie. Widok ku NNW


15:58. Austriackie większe mrowie wiatraków. Na horyzoncie Prealpy Styryjskie (ok. 100 km). Widok ku SW

Jechało się wzdłuż torów kolejowych. Droga była praktycznie pusta. W końcu pojawiła się niewielka osada o niskich domach. Uparcie wiodło nas szlakiem. Jakiś czas jechało się koło rzeczki lub wąskiego jeziora. Przejazd przez mostek i wjazd do kolejnej wioski, gdzie uzupełniło się wodę u Austriaków. Przejechało się ponownie na otwarte przestrzenie. Było płasko, upalnie i sucho. Zdaje się, że przejechany został jeden z najwyższych (haha) punktów w tym rejonie. Od tego momentu stopniowo obniżało się nasze położenie względem morza. Z rzadka ukazywały się pojedyncze domy, przebyło się autostradę, drogą biegnącą pod nią. Przejechało się drogą tuż obok wiatraków i za nimi było ich już mniej.

Wjazd do miasteczka Gols, leżącego przy głównej trasie, z wydzieloną w niej ścieżką dla rowerów. Zdaje się, że za osadą uciekła ona na oddzielną jezdnię, ale że po lewej stronie, to do następnej wioski jechało sie wśród aut, które chyba wyłapały, że droga jest rzekomo nie dla rowerów. Tak poniosło nas do Mönchhof. Od razu skręt w prawo, w mniejszą drogę, a potem przez tamtejsze ulice, poznając staroaustriacki układ zabudowy wiejskiej. Wyjazd wyprowadził nas pomiędzy pola, gdzie rosła praktycznie tylko winorośl. Po spróbowaniu jednego z niedojrzałych owoców, momentalnie wykrzywiło mi twarz, z powodu kwasu tam zawartego. Po kilkunastu minutach wjechało się od zachodu do Frauenkirchen. Pokręciło się tam tak, jak w poprzedniej wsi, a wyjeżdżając trzymała nas nadzieja, że uda się dotrzeć bezpośrednio do granicy.


16:48. Kontrapas w Gols. Widok ku SEE

Dziwnym trafem, mimo iż droga wyglądała na wystarczająco znaczną, była oddalona od właściwej o kilkaset metrów i odbijała od niej o 20-30° ku zachodowi. Zaraz za miastem podjechał do nas zaciekawiony facet na kolarzówce, z którym porozmawiało się nieco o naszych planach. Po jakichś 5 minutach odłączył się jadąc w swoją stronę. Tymczasem nazwy wsi, jakie widniały na mapie, nie pojawiały się, toteż rosło wrażenie, że być może już doskwiera nam takie zmęczenie, iż zwolniło się na tyle, że między nimi zwiększyła się odległość czasowa. Podejrzenie o złym wybraniu trasy również kiełkowało, ale po pewnym czasie nie miało to już znaczenia. Jechało się przed siebie i nie miało znaczenia, którą trasą pojedziemy. Tą zaplanowaną przed chwilą, czy przed kilku godzinami.



17:51. Gęś gęgawa nad jeziorem Fuchslocklacke. Widok ku ~W


18:04. Jezioro Darscho Warmsee. W tle wzgórza w okolicy Kőszeg. Widok ku SSW

Około 18 przejazd przez fragment parku lub rezerwatu. Po prawej spore jeziorko z mnóstwem ptactwa. Teren po lewej był równinny z niewyraźnymi niskimi wybrzuszeniami. Wydawało mi się, że widać ruch jakiegoś gryzonia w trawie. O 18:15 odpoczynek nad stawem w parku w Apetlon. Po kilku minutach doszedł jakiś staruszek, z którym ciężko było się porozumieć. Życzliwy w każdym razie i informował że w parku są śliwki, więc możemy je przegryźć (a przynajmniej tak nam się wydawało).


18:14. Przerwa w Apetlon. Widok ku SWW

Za wsią jechało się ścieżką, biegnącą wzdłuż drogi. O 19 w Pamhagen przez które przemknęło się ku granicy, która przekroczona została o 19:20. Zdjęcia na przejściu z samowyzwalacza. Jakiś samochód podjechał i kierowca wysiadł, pytając czy nie pomóc nam zdjęcia zrobić, ale nie było doń zaufania, by oddawać aparat komuś przejeżdżającemu autem. Nawet jeśli miał dobrą wolę.

Węgry


W Austrii minęło nieco ponad 6 godzin. Zbliżał się wieczór, a od strony alp, widoczne były od pewnego czasu, zbliżające się chmury burzowe. Pierwsze kilometry po Węgrzech spędzone non stop jadąc wpierw drogą, później wjeżdżając na ścieżkę. Jechało się szybko, zatrzymując się dopiero w Fertőd. Tam podjazd pod pałac (wyglądający nieco, jak ten w Wilanowie, ale o wyższych ścianach). Zdjęcie przez bramę i ruszamy.


19:48. Fertőd. Zamek Esterháza. Widok ku SSE


19:53. Fertőd. Węgierska droga rowerowa. Widok ku SWW

Z osady udajemy się na południe. Zdziwienie budzi ścieżka rowerowa, a raczej jej szerokość i obecność. Od Fertőd do Fertoszentmiklós, przez którą się przejeżdżało. Dalsza trasa już taka wesoła nie była, tzn. zwykła taka jak i w Polsce: nie za szeroka, nieco szorstka, nieco powykręcana. Teren był lekko pagórkowaty. Szybko zostawiona została za nami wieś Röjtökmuzsaj, gdzie droga była wyjątkowo wijąca się. Chmura burzowa była już bardzo blisko i obserwowało się jej postęp od czasu przekroczenia granicy.


20:17. Droga między Fertőszentmiklós i Röjtökmuzsaj. Burza znad Alp. Widok ku SWW

2-3 kilometry za wsią ukazała się ściana lasu. Droga niknęła pomiędzy drzewa, a nam przyszło zatrzymać się tuż przed nimi. Skręt w prawo, na polną dróżkę i wypatrywało się miejsca na namiot, a że drzewa były dość młode i niskie, sam zaś teren nieco podejrzany, to się przeszło na drugą stronę asfaltówki. Idąc skrajem lasu odeszło się na mniej niż pół kilometra i wygniotło dla nas miejsce wśród wysokich chwastów (m.in. pokrzyw) tak, by nie było nas widać od strony drogi.

Po kilku godzinach czy kwadransach, dało się słyszeć parkujące auta i głosy dosyć młodzieżowe, które ulokowały się na kilka-naście minut przy wspomnianej wyżej dróżce i młodniku, z którego usług tej nocy przyszło nam zrezygnować. Całe szczęście...
Dzień zakończony około 21. Burza nas nie dosięgła. Kilka godzin po rozbiciu obozu jeszcze było słychać odgłosy przy drodze, jakby młodzieżowe i jeśli gdzieś chodzące, to po stronie, która mi nie pasowała na obóz. Przy okazji jeszcze trochę pogrzmiewało na północy, ale szczęśliwie, tej nocy nic nas nie dosięgło.
Rower:Zielony Dane wycieczki: 160.00 km (0.50 km teren), czas: 10:00 h, avg:16.00 km/h, prędkość maks: 0.00 km/h
Linkuj | Komentuj | Komentarze(0)